Przed wami
relacja z mojej pierwszej motocyklowej, zagranicznej podróży. Jedna kobieta i
trzech mężczyzn to dość duże wyzwanie, zarówno dla mnie jak i dla moich
doświadczonych kompanów. Relacja pisana była na bieżąco, dlatego też bardziej
przypomina pamiętnik. Mam nadzieję, że wam się spodoba!
Simsunowi dziękujemy za generalne przeglądy naszych
motocykli, które przeprowadzał pod presją czasu
Kurczakowi za nieoceniony magazyn części zamiennych-
o każdej porze dnia i nocy!
i Motoszklarni za wsparcie i zniżki na części!
a ja tak od serca dziękuję moim TRZEM MUSZKIETEROM:
Radkowi za stalowe nerwy, Szymonowi za cierpliwość i Bartkowi za siłę!
Skład ekipy wyjazdowej:
1.Bartek-1150 GS ADV
2.Kasia DR650RSE
3.Florkek DR800S
4.Szymon DR800S
27.07.2012- piątek
To był długi dzień…. Oczywiście ostatni dzień w pracy
przed urlopem musi być pełen atrakcji i to raczej tych, na które się nie ma ochoty.
Big Radka cały czas bez koła (wczoraj w nocy okazało się, że łożyska wahacza
całkowicie się rozleciały i trzeba je natychmiast wymienić- na szczęście kolega
miał zapasowe i udało się to jakoś sprawnie zorganizować), Bartkowi ucięli
urlop, Ola nie jedzie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły: zostańcie w
domu. Radek z uporem maniaka nawalał młotem w motocykl i po kilku dobrych
godzinach można było powiedzieć, że jesteśmy gotowi do drogi. Niestety była już
21... Jazda nocą po lubelskiej jest bardzo nieprzyjemna, zwłaszcza gdy ma się
kurzą ślepotę! ( mój strach był większy od moich oczu). Ale nie było wyjścia,
zresztą jak się chce jechać na wakacje to trzeba się namęczyć... Do Zwierzyńca
dojechaliśmy o 2 w nocy i padliśmy.
Zgodnie z planem wyjechaliśmy tylko we dwoje. Z Bartkiem i
Szymonem spotkamy się dopiero na Ukrainie w poniedziałek. Bartek musiał
pojechać z Olą do Bielska a Szymon pobawić się na weselu.
28.07.2012- sobota
Trzeba było się wyspać. Wyruszyliśmy dopiero o 10.00
do Hrebenne, gdzie przekraczaliśmy granicę- bagatela 3 godziny!!! Na przyszłość
trzeba się uzbroić w cierpliwość, kapelusz i krem do opalania... Udało się!
Witaj Ukraino. Dziwne uczucie, ale odkąd przekroczyliśmy granicę śpiewam sobie
w kasku „hej sokoły”: Żal, żal za dziewczynąąą, za zieloną Ukrainąąąąą.... No i właśnie, tekst pasuje bardzo. Za Olgą mi już tęskno,
w końcu z kim będę się opalać, plotkować i zmuszać chłopaków do postoju nad
morzem... Ech. A w sprawie koloru Ukrainy. Mogę powiedzieć o niej wiele, ale na
pewno nie jest zielona!!!! Ukraina w lipcu jest żółto - brunatna i płaska.
Wszędzie otaczają nas pola słoneczników, wrażenie niesamowite. Stepy płoną.
No to z Hrebenne jedziemy na Krym do Sudaka.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy.... 400 km za nami i już noc, dziwne? To te cholerne
drogi!
Uroczyście oświadczam, że nigdy nie powiem 'polskie drogi' z ironią i przekąsem. Od dzisiaj mówię 'polskie drogi' wzdychając ze szczerym utęsknieniem.
Uroczyście oświadczam, że nigdy nie powiem 'polskie drogi' z ironią i przekąsem. Od dzisiaj mówię 'polskie drogi' wzdychając ze szczerym utęsknieniem.
Dojechaliśmy do Winnicy. Zatrzymaliśmy się w
przydrożnym hoteliku: 30 euro: Klima, telewizor, prysznic, spać.
29.07.2012- niedziela
Pobudka o 5 rano (teraz już wiemy ze była 6, w końcu
1h do przodu) i jedziemy dalej- cel to 1100km. Teoretycznie nic ciekawego miało
nas nie spotkać, a jednak! Zatrzymaliśmy się na poboczu żeby się napić wody, podchodzi
do nas mężczyzna i pyta czy nie widzieliśmy autobusu. Od słowa do słowa zaczyna
nam tłumaczyć gdzie są dobre drogi itp... Podjeżdża samochód, wysiada facet i
pyta o drogę. Odjeżdża, a na drodze zostaje jego portfel. Nasz kolega Ukrainiec
uradowany (w portfelu było mega dużo kasy) chowa portfel za pas. Dwie minuty
minęły wraca facet i szuka portfela, zaczyna nas przeszukiwać, zagląda w
kieszenie a cwaniaczek stoi i udaje, że nic nie wie, a na nas patrzy wymownym
wzrokiem, żebyśmy się przypadkiem nie odezwali. Zrezygnowany facet odjechał,
ale po 3 minutach wraca i znowu to samo. Dawaliśmy mu "znakami ocznymi" do
zrozumienia gdzie jest jego portfel i udało się!
Złodziejaszek złapany. Spodziewałam się jakiegoś
mordobicia, a tu nic…
Generalnie trasa nudna długa i płaska. Jedynie
postoje na stacjach benzynowych były urozmaicone. Kobieta na motocyklu robi
furorę, jestem czymś w rodzaju zjawiska: kobiety łapią się za głowę, a
mężczyźni podchodzą i zadają poważne egzystencjalne pytanie: 'nie boisz ty
sie?' Na co ja im z uśmiechem odpowiadam ' jam dzielny saldat, ja siem nie
boji'.
Dojechaliśmy na Krym ok 20, słońce już zachodziło.
Zostało nam 200km do Sudaka. Mówimy 'damy radę' mimo, że od 13 h jesteśmy w
trasie. Trasa bardzo przyjemna, mało samochodów. Krym niestety jest koloru
czarnego, nic nie widziałam tak było ciemno, jedyne co to czerwony punkcik
przede mną. Ok 23 zjechaliśmy z głównej trasy. I oczywiście nie mogło być
normalnie: szutrowa droga. Patrzymy się na siebie i co? Jedziemy! Jazda nocą po
szutrze została dodana do listy moich umiejętności motocyklowych. Dojechaliśmy
na kemping (oj trzeba było znaleźć hotel!), rozbiliśmy namiot, dowiązaliśmy go do
motocykli, bo nie dało się wbić szpilek i spaaaaać! Niestety upragniony
prysznic w nocy był zamknięty: umyliśmy się mokrymi chusteczkami pampers:
dzięki ci p&g!
Adventure pełną gębą!- toalety to rząd dziur w ziemi
bez żadnych przegródek – Radek będzie miał traumę do końca życia- jakiś
mężczyzna kucnął przy nim, zapalił papierosa i spojrzał mu wymownie w oczy…
nadal ma dreszcze jak sobie to przypomina.
Pobudka o 5 rano. Nasz namiot ma zamiar odlecieć - zresztą nie
tylko nasz. Wichura niesamowita! Co robić? Mieliśmy spędzić ten dzień na
odpoczynku na plaży, a nie w latającym namiocie. Szybka decyzja: spadamy!
Spakowaliśmy się w aurze latających przedmiotów i zaczęliśmy jechać do Kerchu.
150 km z samego rana to pestka! Krym zmienił kolor na beżowy. Górki, pagórki i
stepy. Całkiem ładnie. Dojeżdżamy do celu - miasto portowo stoczniowe, brzydkie
jak noc! Szukamy dalej. 15 km dalej nad morzem azerskim znaleźliśmy ładną skromną
plażę i pokoik do wynajęcia - dla 4 osób, bo dzisiaj w nocy przyjedzie Szymon i
Bartek. Dostali łóżko piętrowe! Miejsce urokliwe, właściciele przemili i bardzo
uczynni. Nawet można było skorzystać z pralki. A morze! Ogromne fale i ciepłe,
ale tak serio serio! To najmniej słone morze, jakie znam Chwila opalania i
leniuchowania! W końcu dzisiaj moje urodziny! Mój mąż nawet prezent z polski
przywiózł - taki to super mąż! Na wieczór mina mi trochę zrzedła. Umówiłam się z
właścicielem na cenę 24 hrywien od głowy, idę płacić a on mówi że dolary!!! On
po rusku, ja po polsku i krakowskim targiem ustaliliśmy 40 zł od osoby- to
dobra cena za nocleg z wyżywieniem i pralką.
Bartek z Szymonem dojechali do nas ok. 1 w nocy.
Zmęczeni i źli po 1139 km i 18 h jazdy. Usnęli w 3 minuty.
31.07.2012-
wtorek
Dzisiaj historia o tym jak za 200 rubli
sprzedaliśmy Bartka... Ale po kolei.....
O 7 rano pobudka i zaczęło się matkowanie. Najpierw
'czy musimy się myć' potem 'czy sezamki to śniadanie' itp... Myślałam, że duże
chłopaki, ale jednak trzeba na nich uważać. Pożegnaliśmy się z właścicielem i
ruszyliśmy w trasę na prom. Jedyne 15 kilometrów. Dojechaliśmy dość szybko,
kupiliśmy bilety, czekając zrobiliśmy bardzo dobre wrażenie - szczególnie
motocykl Bartka (nawet jedna Ukrainka poprosiła o zdjęcie). Przekroczyliśmy
magiczny szlaban i zaczęło się czekanie (a w trakcie 3 kontrole paszportów).
Nasz prom odpłynął bez nas... Czekamy na kolejny ok 1h, na szczęście nie było
tak gorąco. Przypłynął kolejny prom z Rosjanami na pokładzie. Podszedł do nas
starszy pan i powiedział mocne słowa: „przepraszam za Katyń”. My z pełną powagą
przyjęliśmy jego słowa, a gdy odszedł zaczęliśmy się zastanawiać, za który
Katyń przepraszał, bo nigdy nie wiadomo.
Wjechaliśmy na prom. Ja uciekłam na górny pokład, bo
choroba morska ujawniła się po minucie. Przychodzi Bartek, robimy zdjęcia...
Nagle! Podbiega Rosjanka i krzyczy 'MOTOCYKL UPADŁ'. Podchodzimy do barierki a
bmw Bartka macha do nas kółkami, okazało się, że motocykle cały czas trzeba
trzymać. To idziemy ratować motocykle... Ja ledwo... Na szczęście Radek z
Szymkiem mnie uratowali i trzymali moją dr a ja w spokoju mogłam 'rzygać jak
kot' za burtę. Makabryczne 45minut. Zjechaliśmy z promu - ja ledwo.
Przekraczanie rosyjskiej granicy było jeszcze gorsze niż prom. Najpierw
wypełnianie deklaracji i przeszukiwanie kufrów - pierwszy szlaban za nami. Potem
podjeżdżamy do kolejnego budynku, żeby załatwić kolejne formalności - i tutaj
zaczyna się nasza dzisiejsza radosna przygoda. Pod budynkiem czeka na nas Ukrainka
od zdjęcia na bmw- Olga i mówi, że czeka na Bartka. My w śmiech, ale nic jej od
nas nie było w stanie odczepić. Zaczęła nam tłumaczyć, co robić dalej,
podchodzić do okienek itp. Najpierw trzeba było zapłacić po 200 rubli za
wpisanie do bazy- idziemy. Okazało się ze Olga już zapłaciła za Bartka... My w
śmiech... Szymon załatwił, ja załatwiłam i przyszła kolej na Radka. Jak to w
jego zwyczaju przekraczanie granicy musi być spektakularne. Co się stało?
Właścicielem drki i biga jestem ja, w ich rosyjskich móżdżkach było nie do
pomyślenia, żebym mogła wjechać naraz dwoma motocyklami do Rosji. Powiedzieli
ze big nie wjedzie! W tym momencie do akcji wkroczyła Olga (notabene
policjantka z Lwowa). Nasza nowa przyjaciółka z sobie tylko znanym wdziękiem
przemykała pomiędzy okienkami rosyjskiej kontroli paszportowej, próbując
nakłonić swoich pobratymców do zaakceptowania naszej wersji wydarzeń. Zajęło
jej to godzinę- na niby przepłynęłam z bigiem do Ukrainy i na zad i jak gdyby
nigdy nic wjechałam do Rosji na drugim motocyklu. Rozwiązanie to kosztowało
nas- znaczy Bartka- straty moralne w postaci jednego klepnięcia w tyłeczek oraz
dwóch buziaków w policzek na pożegnanie (Przez godzinę rechotaliśmy się prawie
do łez). Warto tylko wspomnieć, że dziewczyna bardzo miła i radosna.
Pożegnaliśmy się rzewnie i ruszyliśmy w drogę.
Przyjazne, dobre drogi w Rosji pozwoliły nam pokonać
aż 10 km!!! Szymkowi skończyło się paliwo.... Wpadliśmy już w mega głupawkę.
Radek zaczął zlewać paliwo do kanistra, a tu nagle! Bmw UPADŁO Bartek stracił
drugi kierunkowskaz) ja w śmiech a chłopaki podnoszą. Powrócili do tankowania,
minuta nie minęła a bmw znowu bęc! Ja już płacze ze śmiechu, Bartek
płacze...ale chyba nie tak jak ja. Wsiadamy na motocykle odpalamy maszyny....
No właśnie... My odpalamy a Szymon już nie tak od razu.... Ja śmieję się już
histerycznie. Minął nas autokar z Olgą na pokładzie i wesoło trąbił- aż dziwne,
że nie kazała go zatrzymać żeby nas ratować) dojechaliśmy na stację i tupnęłam
nogą, że szukamy hotelu, bo dzisiejsza podroż nie ma większego sensu (6h
straciliśmy na samej granicy). Dojechaliśmy do nadmorskiej miejscowości Anapa.
Znaleźliśmy hotel, zaczynamy zdejmować rzeczy z motocykli. Nagle Szymon mówi:
czy wy też ją widzicie, czy to ze mną jest coś nie tak? Odwracamy się a za
bramą stoi Olga i krzyczy z niedowierzaniem! Bartek prawie zabił Szymona, a my
w śmiech! Okazało się, że mieszka dwie przecznice od naszego hotelu.... No nie
chce się odczepić. Wzięliśmy prysznic, poszliśmy na plażę, zjedliśmy szaszłyki
i wróciliśmy do hotelu. Radek i Szymon śpią, Bartek udaje, że śpi, a ja siedzę
na schodach hotelu z Olgą, która ma złamane serce, że Bartka już więcej nie
zobaczy....
01.08.2012-
środa
A dzisiaj o tym jak byłam w ciąży....
Wczoraj wróciłam do pokoju ok. 2 w nocy (czasu
rosyjskiego: +2 godziny). Uwolnienie się od Olgi nie było łatwe. Zostałam
zmuszona, aby powiedzieć jej, że Bartek ma już swoją Olgę, która czeka na niego
w Polsce. Nasza Ukrainka podsumowała to tak: hvarny a durny! I ze spuszczoną
głową poczłapała do domu. Otwieram drzwi do pokoju, wygląda tak jakby przeszedł
huragan- zostawić ich na chwilę. No trudno, jutro będą sprzątać.

Ale nie to było najgorsze. W pokoju rozbrzmiewała
istna symfonia chrapania! Każdy w swojej tonacji i w innym momencie- istna
kakofonia!!!!! Usnąć nie było sposobu- gwizdałam, klaskałam, cmokałam.... Nic
nie działa. Na szczęście zmęczenie ululało mnie do snu. Przed zaśnięciem włączyłam
budzik na 5 rano tak jak się umówiliśmy. Porządnie się do tego przygotowałam...
Najpierw ustawiłam zegarek w telefonie na czas rosyjski, wbiłam odpowiednią
godzinę i spać. No niestety... Nasz sen był przerywany. Pierwszy budzik
zadzwonił o 3 nad ranem! Ja w panice budzę chłopaków, że zaspaliśmy... Radek
trzeźwym okiem spojrzał na swój zegarek i kazał iść spać. No ups.. zdarza się,
mój telefon zwariował. Podejście drugie... Znowu ustawiam zegarek na 5 rano....
Zadzwonił o 5 rano czasu rosyjskiego i znowu ta sama akcja: chłopaki, chłopaki
wstajemy.... Tym razem Radek znowu otworzył oko i powiedział, że mięliśmy wstać
o 7 czasu rosyjskiego!!!!!! Znowu przestawiłam budzik... Poszliśmy spać.
Otwieram zaspane oczy... Na dworze jasno, budzik nie dzwoni: 'o nie!!!
Zaspaliśmy!!! Chłopaki wstaaaajemy! Niestety tym razem nie dali się już
nabrać... Poodwracali się na drugi bok i chrapią dalej. Trochę mi zajęło zanim
przekonałam ich, że serio już teraz się nie mylę. Wstali. Zaczęliśmy
pospiesznie szykować się do drogi. Trzeba było wysmarować Bartka i Radka kremem
z filtrem, bo karki już mieli spalone- oczywiście jak proponowałam to rano
każdego dnia to mówili, że przesadzam.... Jak dzieci. Efektywność tupania nogą
trochę się polepszyła. Dziuś, Tuś i Muś (tak na siebie mówią) już wiedzieli, że
czasami lepiej się mnie słuchać. Zarządziłam akcję: śniadanie. Żeby nie było
tak jak wczoraj: orzeszki nerkowca i pierwszy posiłek o 20. Zatrzymaliśmy się
na jakiejś stacji benzynowej, kupiliśmy jedzenie i mapę (część 1 z 26- Rosja
jest cholernie duża). Zaplanowaliśmy trasę... Czytanie mapy po rosyjsku to
niezły hardkor jak nie zna się bukw...na szczęście Szymon coś poniemaju (w
naszym mniemaniu płynnie operuje językiem mateczki Rosji). Ruszyliśmy w trasę.
Drogi w Rosji są porównywalne do polskich- czyli cudowne.
Przejechaliśmy jakieś 200km grzecznie, zgodnie z
przepisami. Nagle policjant macha do nas lizakiem- no to zjeżdżamy. Coś tam do
nas zagadują, proszą o dokumenty. Podchodzimy do radiowozu: Radek, ja i Szymon
załatwiliśmy sprawę w 3 minuty. Podchodzi Bartek, dumny właściciel bmw... No
właśnie bmw... Policjant każe mu chuchnąć, no to Bartek chucha. Zaprasza go do
radiowozu i wyjmuje alkomat (bez jednorazowych ustników). Bartek dmucha i w
wydychanym powietrzu ma 0,5 promila (to prawda panowie wczoraj pili wiśniówkę o
18.00 ale bez przesady). No i zaczyna się cyrk. Bartek z pomocą Szymona
tłumaczy, że pili piwo do obiadu. Pan policjant powiedział, że bmw idzie na
lawetę i jedziemy do szpitala sprawdzić krew. Bartłomiej zbladł. Pan policjant
zaproponował drugie wyjście 1000 dolarów.... Bartek był już zielony. Policjant
mówi 'idźcie podumać'. No to my wydumaliśmy, że będziemy kalibrować alkomat, bo
niemożliwe żeby Bartek jeszcze nie wytrzeźwiał (serio wypił malutko). Ja
dzielny saldat podchodzę do radiowozu i mówię: panie policjancie, alkomat jest
może zepsuty. Ja jestem w ciąży (to była ściema!!! Nie dzwońcie z gratulacjami)
to ja nie piję. Zobaczymy ile ja mam promili. No to dmucham, ale jakoś
nieudolnie, bo alkomat wskazywał zero. Znowu dmucha Bartek- ale zanim dostał
alkomat pan policjant coś tam powciskał i poczarował (nie robił tego jak ja
dmuchałam). Bartkowi wyszło 0,3 (w szybkim tempie 'trzeźwieje' prawda?!!!) Pan
policjant idzie w zaparte, że jedziemy badać krew... Ja już nie wytrzymałam i
podchodzę do tego policjanta i mówię, że to dobry chłopak i że pan jest dobry i
że może 100 euro wystarczy.... Kręcił nosem, ale zgodził się. Źli wsiedliśmy na
motocykle. Zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej żeby ochłonąć. Generalnie
nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji, gdybyśmy pojechali badać krew to nie
mamy pewności, że lekarz nie jest przyjacielem policjanta, a perspektywa bmw na
lawecie przyprawiłaby Bartka o zawał, więc chyba lepiej, że wyszło jak wyszło.
Resztę trasy pokonaliśmy jeszcze ostrożniej. Po 200 km zjedliśmy prawdziwy
obiad, pokonaliśmy następne 200 i teraz jesteśmy w miejscowości Mineralne Wody
(nie popłynęliśmy). Żeby trochę nam urozmaicić jeszcze dzień na kilometr przed
hotelem big Szymusia strzelił focha. Skończyło sie na holowaniu. Wieczór
upłynął mężczyznom pod hasłem: serwis motocyklowy.
02.08.212- czwartek
Gamardzioba!
Dzisiejszy odcinek będzie o złośliwej grawitacji.
Wstaliśmy o 6 rano czasu polskiego. Pakowanie,
prysznic, śniadanie. Jak co rano czekamy na Tusia, aż w końcu będzie gotowy do
drogi... To dość długi rytuał- okularki, chusteczka, poprawiamy kurteczkę,
wsiadamy na motocykl i poprawiamy chusteczkę. Jak to mówi Szymon: wszystko sie
zgadza, jest z nami baba i nie jest to Kasia Okazało się, że do granicy jest
250 km. Już nie było stresu! Jarek (brat Radka) spreparował nam notarialne
upoważnienie na korzystanie z mojego biga przez Radka- po rosyjsku (w paincie),
w hotelu udało nam się je wydrukować, skserować, potem trochę je pomiętosiliśmy
żeby nie było i mogliśmy ruszyć w drogę. Jedziemy przez tę Rosję, coraz bliżej
Gruzji... A widoki nudne, nie zachwycają. Niemożliwe żeby w przeciągu 50 km coś
się zmieniło. Zaczęłam mięć wątpliwości czy było warto... Nagle,
niespodziewanie przed naszymi oczami wyrósł niesamowity widok. Przepiękne góry
i rzeka. Odetchnęłam z ulgą. Pierwszy raz w trakcie całej naszej podroży
specjalnie zatrzymaliśmy się żeby zrobić zdjęcia. Trasa do granicy zapierała
dech w piersiach.
Dojeżdżamy do przejścia. Ogromna kolejka... Bartek z
Radkiem poszli zobaczyć czy da się to jakoś ominąć. Na szczęście się udało.
Wjeżdżamy na granicę. Stary (lekko wstawiony) pogranicznik- dziadek oficer-
poprosił abyśmy wypełnili deklarację, że opuszczamy kraj. Właściwie pomógł je
nam wypełnić. Potem czekamy w kolejce do odprawy paszportowej, bmw Bartka znowu
zrobiło bęc tak dla zabawy i zaatakowało rosyjską budkę- nic nie odleciało.
Jesteśmy atrakcją dla innych czekających, podchodzą, zagadują, machają. A jak
widzą dziewuszkę to juz istna euforia. Przekraczamy granicę. Pełen sukces!!!!
Do przejścia u Gruzinów ok 3km. Mijamy kolejkę, ludzie machają, krzyczą,
uśmiechają sie...mega dawka pozytywnej energii. Granica w Gruzji. Przywitał nas
bardzo uśmiechnięty pogranicznik, wesołym siema! - przekraczanie granicy
bezproblemowe.
Gruzja od razu przywitała nas pięknymi widokami i
ulewą. Przejechaliśmy jakiś kilometr, mokro, śliski most- leżę. Nic sie nie
stało. Chłopaki podnieśli motocykl jedziemy dalej. Po 20 kilometrach czekała na
nas pierwsza atrakcja turystyczna. Kościółek Cminda Sameba położony na 2200
m.n.p.m. No dobra, wszystko ładnie pięknie, ale trzeba tam jakoś wjechać. Pod
górę jest 4,7 kilometra szutrowo-kamienistej drogi. No to zacisnęłam zęby i
jadę.... No właśnie jadę, leżę, jadę, leżę. Radek psychicznie tego nie
wytrzymał więc kazałam mu jechać. Szymon ze swoją cierpliwością przeprowadził
kilkuminutowe szkolenie z jazdy offroadowej pod górę a Bartek podnosił
motocykl. Nie wiem, jakim cudem, ale wjechałam!! Było warto!!! Widok fenomenalny,
bajkowy, cudowny... W sumie to brak mi słów. Na górze piękna zielona polanka i
czas na arbuza. Radek wiózł 8 kilogramowego arbuza od 100 km.. był pyszny.
Potem zwiedziliśmy kościółek i trzeba było zjechać. Radka wysłałam pierwszego a
Szymon z pokładami swojej cierpliwości wytłumaczył mi jak zjechać. Dałam radę
bez żadnej gleby! Mega sukces))
Jedziemy dalej... Droga piękna przez jakieś 10 km.. a
potem zaczęła się droga wojenna (przeorana przez czołgi)- droga to trochę za
dużo powiedziane (nigdy już nie powiem nic złego na ukraińskie drogi).
Dzisiaj przeżyłam wojnę, wojnę ze swoim strachem, zmęczeniem
i bólem. Na początku szło mi całkiem dobrze, powoli i spokojnie. W połowie
przepięknej trasy zatrzymaliśmy się przy pomniku przyjaźni
gruzińsko-rosyjskiej. Poznaliśmy tam dwóch finów na gsach.
Ja z Szymonem pojechałam dalej. Niestety Szymek jakoś
się oddalił a ja próbowałam nie przejechać psa- z mizernym skutkiem dla mnie.
Motocykl padł a ja na śledzia po drodze. Nic sie nie stało, ale nie ma kto
podnieść motocykla... Czekam czekam... Jadą 3 samochody. Wybiegło sześciu
Rosjan żeby mnie ratować! Podjeżdża Bartek z Radkiem, naprawili mi kufer w
tchnologi rejli (taśma powertape), zebrali lusterko z drogi, (które notabene
Radek wczoraj doklejał) i podnieśli morale, otrzepuję się z kurzu i jedziemy
dalej. 5 kilometrów dalej droga była juz normalna. Widoki jeszcze piękniejsze.
Przejeżdżamy przez wioseczki, które tętnią życiem, ludzie siedzą przed domami,
dzieciaki graja w piłkę, wszyscy uśmiechnięci... Aż miło popatrzeć po tej
zapyziałej Rosji. Zatrzymaliśmy się w małym sklepiku, udało się zrobić zakupy,
mimo, że nie mieliśmy pieniędzy w ich walucie. Niesamowite było to, że w takiej
wiosce świetnie mówią po angielsku.
Szukamy powoli noclegu, bo ja już byłam nieźle
zmęczona. Chcieliśmy się rozbić na dziko, ale noc nas zastała i ciężko było znaleźć
jakieś odpowiednie miejsce. Zatrzymaliśmy się na poboczu... Znaczy chłopcy się
zatrzymali, bo ja ślizgiem znowu bęc. Bartkowi o mało nie zrobiłam z dupy
lotniskowca. Nic się nie stało!! Tupnęłam noga, że natychmiast chcę do hotelu i
panowie zebrali porządny opieprz za nic. No musiałam wyrzucić z siebie emocje-
trochę złości i łez. Bartek z Radkiem zaczęli szukać hoteliku, bylebym tylko
się uspokoiła. Niestety kolejny był po 20 km. Chłopaki wytargowali ogromny
pokój za 20 euro!!! Usnęliśmy wszyscy w mgnieniu oka, nawet piwo nie
podchodziło, tacy byli zestresowani. Radek zaliczył zgona po połowie piwa i nie
było z kim gadać. Jak tak dalej pójdzie zostanę smerfetką- bo moje siniaki
przybierają niebieski kolor)
03.08.2012- piątek
Wsiedliśmy na motocykle i zaczęliśmy szukać miejsca
do rozbicia obozu. Nieopodal Tbilisi znajduje sie jezioro (tubylcy mówią na nie
jezioro żółwie). Żar leje sie z nieba, generalnie mamy juz dość wszystkiego,
chcemy w końcu odpocząć. W Gruzji nie ma instytucji campingów, można rozbijać
sie na dziko i tak właśnie zrobiliśmy. Wokól plaży mnóstwo śmieci, widać ze
ludzie przyjeżdżają tu wyłącznie na imprezy i nie mają potrzeby po sobie
sprzątać. Trudno. Decyzja zapadła, że zostajemy. Szymon trochę niepocieszony.
Zaczynamy powoli rozbijać obóz. Nagle podjeżdża czarny mercedes i wychodzi z
niego czterch młodych Gruzinów, wyjmują alkohol i karimaty i zaczynają imprezę.
Obserwują nas bacznie. Ja czuję się trochę nieswojo i coraz bardziej
zastanawiam się czy nie warto by było zmienić miejsce, ale Radek i Bartek
szykują swoje wędki a Szymon obłożony mapami i przewodnikiem zaczął wytyczać
trasę na jutrzejszy dzień- także zostajemy.
Nagle do Szymona podchodzi Gruzin i zaczynają
rozmawiać po rosyjsku o miejscach, które warto zobaczyć, podchodzi kolejny i po
kilku minutach siedzimy w ósemkę wokół mapy. Tuś i Dziuś przynieśli wiśniówkę i
aroniówkę- zaczęła sie biesiada. Nasi nowi przyjaciele skradli nam serca!
Słyszeliśmy o Gruzinach wiele dobrego, ale trudno nam było uwierzyć że jest to
możliwe. A jednak... Uśmiechnięci, pozytywni, bardzo patriotyczni, bardzo
kulturalni... Bardzo och i ach! Po jakimś czasie zabrali Tusia i Dziusia na
ryby, kazali im wyrzucić wędki i pokazali jak na prawdę łowi sie ryby w nocy.
Do wędek mieli przyczepione trójkątne siatki. Zarzucali je do wody.... Zresztą
ja nie mam o tym zielonego pojęcia. Wyglądało to hardcorowo: moje chłopaki po
pas w wodzie, wrzucają małego Gruzina z siatką w wir….. Dawno nie widziałam ich
tak szczęśliwych. Prawdziwi mężczyźni na nocnym polowaniu. Złowili 7 rybek...
No to robimy grilla (Bartek wiózł go z polski i w końcu sie przydał!) Radek
wypatroszył ryby a nasze kamraty zabrały sie za szykowanie uczty. Poczęstowali
nas chlebem, serem (cos jak bunc), kiełbasą, warzywami, mega mocnym chrzanem! I
oczywiście fenomenalnymi rybami. Juz dawno nie jadłam świeżo złowionej ryby.
Picie alkoholu w Gruzji to rytuał- przed wypiciem
musi zabrzmieć toast (nie wolno wznosić toastu przy piwie, bo to obraza). Panowie
słodzili sobie, co nie miara, ale główny toast brzmiał: za was, za nas, za
Kaukaz!!!!
04.08.2012- sobota
05.07.2012- niedziela
Poszliśmy na śniadanie i zjedliśmy tradycyjne
Chinkali- cos jak pierogi z mięsem z rosołem, ale wyglądają jak główka czosnku.
W drodze powrotnej również taksówka postanowiła nas
poratować, tym razem za równowartość 10zł. Spakowaliśmy obóz, wręczyliśmy panu
piwka w podziękowaniu i ruszyliśmy do Upsilche- skalnego miasta. Trasa ok 60km.
Pochodziliśmy po skałkach, porobiliśmy zdjęcia- miejsce warte zobaczenia.
Następnie Gori. Zwiedziliśmy muzeum Stalina- ich
bohatera! Dziwne wrażenie patrzeć na Stalina z tej perspektywy. Jemy obiad.
Zamówiliśmy kebab i cole- jemy mielone i pijemy fante. Szymon je swoje ulubione
chinkali- robi to w dziwny sposób- wysysa sos z pieroga... Po obiedzie
ruszyliśmy zwiedzać zamek, który znajduje sie na wzgórzu. Wchodzenie pod górę
prosto po obiedzie nie było najlepszym pomysłem, ale udało się. Niestety widok
nie zachwyca, żadnego zamku nie ma- zachowały sie tylko mury obronne.
No nic, jedziemy dalej do miejscowości Kutaisi- 3
godziny drogi, niestety nocą- dla mnie tragedia, ale dałam radę. Dojeżdżamy do
pierwszego lepszego hotelu- w końcu czas sie umyć, pyzatym zaczęła się burza.
Hotel mega wypaśny... Udało sie wynegocjować sensowną cenę - 100 gelow.
Prysznic, pranie, malowanie paznokci... W końcu można było o siebie porządnie
zadbać! Cały czas staram się sie być kobieta, ale tusz do rzęs juz sie poddał,
bo spływa przy takich temperaturach... Na kolacje zjedliśmy dziwne gruzińskie
owoce i orzechy a panowie delektowali sie winem.
06.08.2012- poniedziałek
Potem udaliśmy sie do Sataplii: jaskini Prometeusza.
Miejsce genialne- 14 stopni, mogłabym tu zamieszkać. Jaskinie zwiedzaliśmy z
niewątpliwie entuzjastycznie nastawioną, geriatryczną wycieczką holendrów,
ukierunkowaną na lets go disco! (Notabene spotkaliśmy ich juz raz w Gori, ale
nie byli tacy weseli).
[tekst pisany kursywą został podyktowany przez moich
pijanych kompanów-też chcieli mieć swój udział w relacji]
Wracając do relacji. Moja wywrotka, czyli standardowy
paciak, zmotywowała chłopaków do szukania idealnego miejsca na postój. Nie ma
co- Szymek znalazł!
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała…. Tam
wzrok nie sięga istne połany, dmuchawce latawce wiatr.. Nasz camp rozciąga się
po zboczach kaukaskich szczytów. W te pędy zbierając chrust na ogień- domostwo
rodzinne, przeczesując skarpy lokalnych potoków chłopcy posileni Francuzką
kaczką, która towarzyszyła nam w podroży, podtrzymując atmosferę domostwa
wygłaszają patriotyczne kwestie: za nas, a was, za Kaukaz.Tomadą dzisiejszego
wieczoru był Radek.
Pisząc po polsku: rozbiliśmy namioty na polanie nad
strumieniem, wokół nas wysokie góry. Jest bosko!
Właśnie skończyła sie zapojka i chłopaki piją na
krzyk… w sumie już nie, bo przed sekundą wylali 12 letnią whisky- liżą
przedsionek naszego namiotu.
Ok. Panowie maja juz dość. Marsz spać! Bartek potknął
sie o bmw, wpadł w nasz namiot i jakoś doturlał sie do swojego… jutro czeka ich
ciężki poranek…
Poszli zmywać naczynia- wystarczyło powiedzieć ze
zmywanie w strumieniu to takie adventure na maxa...
Zaczęliśmy zwijać obóz. Przed nami trasa... Ciśniemy
szutrami, strumieniami, błotem- generalnie brakowało tylko kopkiego piachu, ale
to zasługa nocnego deszczu. Ja dzielny soldat, jadę, nie poddaje się! Wszystkie
moje gleby dostarczyły mi wszelkich informacji jak jeździć po szutrze i się nie
wywalać- pełen sukces (warto zaznaczyć, że mam założone opony szosowe a nie
kostki, wiec jestem mega hardcorem).

Zaczyna zmierzchać, szanse na to że dojedziemy do
Mestii są niewielkie, a jazda nocą to juz lekka przesada. Po kilku kilometrach
znaleźliśmy urokliwe miejsce nad strumieniem i tutaj rozbiliśmy namiot ( Szymon
był juz nad morzem).
Rozpalamy ognisko, jemy kisiel (tylko to mamy do
jedzenia). Nagle trąbi samochód i podjeżdża do naszego obozowiska. Chłopaki
dzielnie ruszyli im na spotkanie... Przyjechał szef policji z kolegą i robią
kontrolę. Na hasło, że jesteśmy z polski zaczęli nas przytulać i całować
(chłopaków tez). Życzyli milej nocy.... Siedzimy przy ognisku. Podjeżdża
kolejny samochód. Znowu przytulasek, na hasło ze jesteśmy z polszy. W Polsce
umarłabym ze strachu, że ktoś chce nam spuścić łomot, w Gruzji ludzie
zatrzymują sie w celu przytulania i zwyklej ciekawości. Zbieramy sie do snu.
Jutro ok 30 km szutrem i 200 asfaltem po górskich drogach. Może w końcu ujrzę
morze... Szans na opalanie nie ma.

08.08.2012- środa
Spakowaliśmy się. Ubieramy się. Bartek dziwnie
poskoczył i wydal nie do końca określony dźwięk. Ropucha zaatakowała jego
kurtkę i wcale nie miała zamiaru odejść. Jakoś ja wygonił. Jedziemy. Do mestii
mamy 30 km. Trasa trudna jak wczoraj, ale przejechaliśmy bez problemu.

Próbujemy wyjść z knajpy. Gruzini nas zatrzymali i
zaprosili do swojego stolika. Kupili piwo i chinkali. Biesiada od nowa!!!
Nigdy stąd nie wyjdziemy.
Kilka rad o podróżowaniu motocyklem po Gruzji:
1. Gruzini maja przepisy drogowe, ale interpretacja
jest dowolna
2. Na drodze zaskoczyć cie mogą świnie, konie, stada
krów, oraz ich odchody.
3. Psy nie lubią motocyklistów bardzo...
4. Gruzini oślepiają długimi światłami i trąbią
abyśmy doskonale wiedzieli, że nas widzą i że cieszą się, że nas widzą.
5. W okolicach krowich placków należy uważać żeby nie
ochlapać kolegów z tylu- wiemy z autopsji.
6. Znaki drogowe mówiące o ostrych zakrętach np. w
prawo nie zawsze znaczą, że zakręt jest w prawo.
7. Policja drogowa- nie zarejestrowaliśmy żadnych
aktywności.
8. Dzieci kochają motocyklistów- warto sie czasem
zatrzymać i pozwolić im usiąść. Ich uśmiechy są bezcenne
9. Komisariaty policji wyglądają jak domy uciech dla
zdesperowanych mężczyzn
wracając do relacji- część 3 ostatnia!
09.08.2012- czwartek
Srumi...Batumi.
Wróciliśmy w nocy gęsiego. Panowie w baaardzo wesołym
nastroju. Poszliśmy spać. Rano Szymon spakował się i pognał na południe Gruzji.
My musieliśmy odpocząć i zrobić gospodarny dzien. Obudził nas cholerny deszcz i
nici z mojego opalania. Byłam zła jak osa, ale trzeba było coś wymyśleć na
pocieszenie. Zakupy! To jest pomysł. No to idziemy w poszukiwaniu kramików, butików,
bazarków. Niestety również polegliśmy- żeby w najbardziej turystycznym mieście
nie można było kupić pamiątek?
Foch!
Miasto rozwija sie w zastraszającym tempie, wszędzie,
remonty, budowy. Wygląda imponująco, szczególnie w nocy, gdy wszystkie budynki
są podświetlone na wszystkie kolory tęczy. Wzdłuż wybrzeża znajduje sie bulwar,
niczym Miami Beach (nigdy tam nie byłam, ale tak właśnie to sobie wyobrażam).
Na prawdę to miasto będzie przyciągać turystów! Niech tylko dopracują kwestie
kramików.
Wróciliśmy do hotelu. Panowie zaczęli remontować
motocykle i szykować je na trasę powrotną. Użyli rolkę taśmy powertape i
mnóstwo trututek. Byliśmy gotowi do drogi. Wstąpiliśmy jeszcze do knajpki, w
której byliśmy wczoraj, żeby posilić sie przed drogą. Chinkali i chatchapuri
imeruli po raz ostatni.
Ponieważ Batumi zawiodło nas bardzo, po pamiątki
postanowiliśmy udać sie do Mschety... Jakieś 350km od Batumi...bo właśnie tam
ostatnio widzieliśmy kramiki... Generalnie było po drodze do miejsca spotkania
z Szymonem. Trasa przebiegła spokojnie i różnorodnie. Prawie każde miasteczko,
które mijaliśmy specjalizowało sie w sprzedaży jednego produktu. I tak jest
miasteczko z maskotkami, olejami samochodowymi, hamakami (żeby nie było
wątpliwości, kupiliśmy hamak, a nawet dwa), miasteczko z drewnianymi przyborami
kuchennymi, glinianymi doniczkami, chlebami, miodami itp... Głowa chodziła nam
na lewo i na prawo. O 20 dojechaliśmy do Mschety. Kramiki zamknięte...
Katastrofa! Jest ciemno, ja nic nie widzę. Wpadliśmy na pomysł, że może warto
znowu skorzystać z uprzejmości Gruzina i zanocować u niego na polu. Na bezczela
podjechaliśmy pod jego posesje a on uradowany mówi : tri dni temy toże byli u
mnie polaki. Na to my: to my byli!!! I pan zaprosił nas do siebie. Rozbiliśmy
namioty, przyjechał Szymon, poszliśmy spać. Jutro droga wojenna, granica z
Rosją... Trzeba sie wyspać.
10.08.2012- piątek
Pobudka o 4.30 rano polskiego czasu. Szymon juz
gotowy, odjezdza mowiąc, że go dogonimy. Lekko zaspani nie wiedzielismy, o co
chodzi, ale to duży chłopak wiec chyba wie, co robi. Bartek wstał przed nami i
pierwsze, co zobaczył, to ze moja dr śpi sobie smacznie na boczku... Moj
motocykl kładzie sie, kiedy tylko jest ku temu okazja. Spakowaliśmy sie,
zjedliśmy śniadanie i w drogę. Ja dzisiaj miałam jeden cel: skopać dupę drodze
wojennej i pokazać jej, kto tu rządzi. Wygrałam! Przejechałam bez żadnej
wywrotki! Przekraczanie granicy poszło nadzwyczaj dobrze. Rosjanie jakoś tym
razem nie mieli problemu z tym, że wjeżdżam dwoma motocyklami do ich kraju...
Byliśmy lekko zmieszani, ale w sumie dla nas taka sytuacja była idealna. Na
granicy czekał na nas Szymon, chyba sie kurcze naczekał. Bo po drodze robiliśmy
zakupy, zwiedzaliśmy kościółek i znaleźliśmy kramiki!! Gruzja pożegnała nas
deszczem i owcami na drodze. Żal było odjeżdżać.
11.08.2012- sobota
Pobudka znowu lada świt. Mamy do przejechania 600km
do promu. Zależało nam na prze promowaniu się właśnie dzisiaj, bo Bartek
śpieszył się już mocno do domu. A nie za bardzo chcieliśmy zatrzymywać się w Anapie, żeby przypadkiem nie spotkać naszej przyjaciółki Olgi. Jechało się
bardzo dobrze, do czasu, gdy natknęliśmy się na burze, krople deszczu wielkości
fasoli, błyskawice, grzmoty.... Czekaliśmy ok. pól godziny aż przejdzie, może i
więcej. Na granice dojechaliśmy po 19. Znowu bez najmniejszego problemu...Dziwne...
Odczekaliśmy swoje na prom (przypłynął o 21) zapakowaliśmy motocykle. Mój
został dowiązany do pokładu, żebym spokojnie mogła przechodzić swoja chorobę
morska na górnym pokładzie. Żaden motocykl nie upadł i nawet ja sie dobrze
czułam.
Szymon znowu uciekł zanim wstaliśmy. Nasza trojka
spakowała się i ruszyła w drogę. Po 100 km zatrzymaliśmy się na śniadanie.
Wtedy podjęliśmy decyzje ze Bartek jedzie sam a my zostaniemy dwa dni na
Krymie, żeby odpocząć, skoro mamy jeszcze urlop. Radek zadecydował ze jedziemy
do Jałty. 170Km serpentynem nad wybrzeżem. Wszystko byłoby ok, ale było z
40stopni i jedyne, o czym marzyłam to hotel z klimatyzacją i morze.
Dojechaliśmy do Jałty...Ledwo. Szukamy hotelu... I się zaczęło. Pierwszy hotel
zaoferował nam pokój za 11 tys. hrywien.. Czyli tyle, co warty jest big. To był
znak ze będzie ciężko ze znalezieniem miejsca do spania. Zajęło nam to 4h...
Wszędzie albo zajęte, ale masakrycznie drogo. Poszukiwania rozszerzyliśmy: 30km
za Jałta i 20km przed...Byliśmy zrezygnowani. Szukaliśmy już czegokolwiek. I
generalnie to właśnie znaleźliśmy. 180 Hrywien za noc to jak za darmo.
"hotel" swoje lata świetności miał już za sobą, właściwie to chyba
nigdy ich nie miał. Wszystko trzymało się na słowo honoru, wystrój pokoju jak
na koloniach 20 lat temu, prysznic 100 metrów od domu... Słowem: idealnie!
Zostajemy. Poszliśmy na kolacje na plaże...Tfu...Na betonkę...z plażą to
wspólne ma tylko morze. Najedzeni, wykończeni, padliśmy jak kawki. Nagle ok 23
budzi nas telefon. Dzwoni Cezary, ze jest z Patrycja obok Jałty i nie mogą
nigdzie znaleźć noclegu, ze jest burza i siedzą na przystanku autobusowym z
lisem. Radek wysłał im koordynaty gps. Dojechali do nas ok 1 w nocy.
Pośmialiśmy się sie trochę i spać. Każda para miała swoje łóżko- metr
szerokości. Ale w sumie wszyscy byli zadowoleni ze maja gdzie spać!
13.08.2012- poniedziałek
Leniwie zwlekliśmy się z Łózek. Na śniadanie chleb z
miodem. Idziemy na plaże...Tfu...Betonkę. Stroje kąpielowe, kocyki, owoce,
książki, kapelusze na głowach...To się nazywa: wakacje! Znaleźliśmy całkiem
fajne miejsce żeby rozpocząć plażing. Radek oczywiście w cieniu. Wejście do wody
było trochę skomplikowane- bardzo duże kamienie utrudniały wejście i raniły nogi. Żeby usprawnić
system zanurzania się pognałam, czym prędzej do sklepu i kupiłam różowe kółko
do pływania. Teraz mogłam sobie siedzieć w wodzie i wypoczywać. W sumie przez 6
godzin taktycznie nie wychodziłam z morza. Odmoczyłam swoje obolałe ciało- było
bosko. Co prawda nie wyobrażam sobie żeby jutro znowu tak spędzić dzień, ale
dzisiaj było idealnie! Na obiad zjedliśmy szaszłyki. Po powrocie do "hotelu" panowie zabrali się za ogarnianie motocykli, w sumie dobrze, bo Czarkowi po
kole przejechał tir... My z Patrycja zajęłyśmy się ogarnianiem siebie.
Wieczorem poszliśmy na spacer do sklepu...Miało być niedaleko! A szliśmy pod
górę 45 minut! W drodze powrotnej minęli nas kolejni goście: Maciek, Dorota i
Kasia. I takim oto sposobem zrobił nam się mini zlot. Posiedzieliśmy jeszcze
chwile na tarasie i poszliśmy spać. Jutro przed nami długa droga.
Obiecaliśmy sobie z Radkiem ze nasza noga nigdy już
nie postanie na Ukrainie w celach turystycznych (poza Lwowem) - ten kraj bardzo
nam nie przypadł do gustu. Porównałabym go do Albanii...Ale nie wiem czy to
Albania jest tak rozwinięta jak Ukraina, czy Ukraina tak zapyyziala jak
Albania... Kto dal im to euro to ja nie wiem?
14.08.2012-wtorek
Pobudka o 5 rano. Zwarci i gotowi rozpoczęliśmy
podroż do domu. Dzisiaj 1000 kilometrów przed nami. Jest zimno, pada. Pierwsze
600 km...bardzo nieprzyjemne. Znaleźliśmy hotel przy autostradzie...Padliśmy.
15.08.2012- środa
Pobudka 5 rano. Zostało 650km do domu. Na dworze
pada. Ubraliśmy sie we wszystko, co mięliśmy i ruszyliśmy w trasę. 400km leje
deszcz, mimo, że mamy na sobie stroje przeciwdeszczowe jesteśmy cali mokrzy. Na
stacji benzynowej staramy się osuszyć, zmienić rzeczy na suche. Niestety
musieliśmy założyć brudne, bo czystych brak. Torby foliowe w buty i jedziemy
dalej. Granice z polską przekroczyliśmy szybko i bezproblemowo. Przydałby sie
tylko parasol. Niebieskie niebo ujrzeliśmy dopiero nad mcdonaldem w
Garwolinie...Zjedliśmy wymarzonego big maca...Zostało 80km. Dłużyło się strasznie. Ale szczęśliwie, cali i zdrowi dotarliśmy do domu.
Projekt Gruzja uznaję za zamknięty!!!