wtorek, 13 sierpnia 2013

BAŁKANY 2013 - CAŁA RELACJA

Dostałam wiele sygnałów, że ciężko przegląda się relację w częściach. Postanowiłam połączyć ją w jedną całość. Mam nadzieję, że to ułatwi czytanie i oglądanie zdjęć!

Pozdrawiam
Kaś.
_______________________________________________________________________________

Kasia: Misiek!! Założyłam bloga i będę pisać relację z naszej wyprawy!!!
Radek: Kasiu...(z poirytowaniem w głosie). My nie jedziemy na żadną wyprawę! To jest zwykła wycieczka motocyklowa...

No tak… wycieczka... ciekawe co mi powie w górach w Albanii... i czym w takim razie jest wyprawa motocyklowa?

12.07.2013 piątek

Przecieram oczy z niedowierzaniem gdy spoglądam na swój salon...właściwe podłoga zniknęła pod stertą rzeczy do zabrania. Wczoraj radośnie kupiłam sobie sok Tymbark a na kapslu widniał napis "zabierz mnie w trasę" i niestety od tamtej pory wiele rzeczy tak do mnie mówiło (np. słomkowy kapelusik, 12 sukienek i depilator) Ta ilość rzeczy to pewnie lekkie przegięcie, ale na szczęście wszystko jakoś upchałam a Radek nawet nie zdążył się zorientować:-) Zastanawiałam się przez króciutką chwilę czy jednak nie zrezygnować z kilku rzeczy, ale nawet Babcia Danusia uważa, że na motocykl  można spakować wiele - upiekła nam rożki - kilogram! I zapakowała do nich (jakby tego było mało) saszetkę z cukrem pudrem...bo tylko wtedy są pyszne... Już sobie wyobrażam jak jemy je na stacji benzynowej...
?
Przegięłam?
Radek nie miał za wiele obowiązków z pakowaniem, przez ostatnie dwa tygodnie ogarniał motocykle a na wyjazd miał spakować jedynie elektronikę... wyszedł caaaały plecak - prawdziwy Adventure Rider! - no jak gdzieś nie będzie prądu to  umarł w butach. A tak w ogóle to w tym roku będziemy kręcić filmiki (dzięki Michałowi Sierzpowskiemu za Go Pro) miejmy na dzieję, że po powrocie będziemy mieli tyle samozaparcia, żeby je zmontować w jedną całość:-)

Nie dowierzam jeszcze z jednego powodu, że naprawdę wyjeżdżamy...to jednoznaczny znak, że to koniec , że przetrwałam z pełnym sukcesem 10 ostatnich miesięcy! Miesięcy, które kojarzą mi się jedynie z nawałnicą obowiązków, gonitwą i stresem. Nareszcie przyszła wymarzona, wytęskniona nagroda:-)

A teraz o naszych planach wycieczkowych:

W tym roku postanowiliśmy zwiedzić Bałkany. Oczywiście nie sami! Po powrocie z Gruzji obiecaliśmy sobie z przyjaciółmi, że na kolejny wyjazd jedziemy razem - bez żadnych wymówek. Był nawet moment, że mieliśmy podróżować w 11 osób! Dwa tygodnie temu nasza ekipa jednak się wyklarowała - 7 osób ma zaklepany urlop i żadnych ale... ALE oczywiście wszystko się pokomplikowało na tydzień przed wycieczką. Nadeszła lawina sukcesów zawodowych... niestety z 7 osób zostały tylko 3... dwóch chłopów i ja.

Ekipa prezentuje się następująco:
1. Ja, czyli Kasia - Suzuki DR 650 RSE
2. Radek (zwany: Florek, Dziuś) BMW GS 800
3. Michał (zwany: Michasik, Tomasik, Bonus) HONDA TRANSALP XL 600V

I tak właśnie w trójkę przygotowywaliśmy się do wyjazdu. Najśmieszniejszy ze wszystkich był Tomasik! Dzwonił co jakiś czas z pytaniem co ma zapakować i rozczulił mnie tym mocno - szczególnie jak zapytał czy 1,5 kg proszku do prania wystarczy:-)

Spakowaliśmy nasze motocykle i czas spać... jutro o 5 zaczyna się nasza przygoda....

14.07.2013 sobota 
Budzik zadzwonił o 5 rano.... aura za oknem mglista i deszczowa. Normalny człowiek otworzyłby jedno oko i zamknął je z powrotem - my wstaliśmy. Z Tomasikiem umówieni byliśmy o 6.45 na stacji Neste przy Trasie Toruńskiej (zwanej ostatnio basenem Toruńskim). Chłopak wczoraj walczył o każdą minutę snu - żeby tylko nie spotykać się za wcześnie. Zebraliśmy się z domu i pędem na stację, żeby się nie spóźnić bo będzie wstyd!
Pamiętacie jak pisałam, że normalny człowiek zostałby w domu? Tak właśnie postąpił Michał. Obudziłam go 3 telefonem... ech... czekamy zatem. Na stacji rozmawiamy z mężczyzną, który niedawno wrócił z Turcji,  podobno jest tam ciepło - 52 stopnie...hmmm sprawdzimy. Po 20 minutach zjawia się jeszcze śpiący Michał. Ruszamy... drogi puste i trasa byłaby przyjemna... gdyby nie fakt, że cały czas leje! Moje (wczoraj odebrane od szewca) buty przemokły po pierwszych 20 km... to chlupotanie doprowadza mnie do szału, ale nic to ubieramy się w stroje przeciwdeszczowe. Stan ubrań prezentował się tak: Michał miał kompletny strój, ja kurtkę a Radek kurtkę bez suwaka... trzeba sobie radzić - kurtka tył na przód i pędzimy dalej. 

Kolejne 100 km za nami.... zimno... ja rozumiem letni deszcz ale 12 stopni!?! Jest połowa lipca...hellloł? Przystanek w McDonaldzie, ogrzewamy się, wymieniamy mokre skarpetki na suche i jemy śniadanie (oczywiście ze względu na Michała, który przez zaspanie podróżował na głodniaka). Radek szuka w necie gdzie jest najbliższy Decathlon albo Jula... musimy się zaopatrzyć w kompletne ubrania. Żeby łatwo nie było mój intercom popsuł się już po 300 km (nigdy nie kupujcie Easy Talkie - Sajgon!!).

Gliwice - sklep Jula- wpadamy jak w amoku - stroje przeciwdeszczowe (pomarańczowe - ala poławiacz krabów), lutownica, mikrofon komputerowy, gumowe rękawice. Nagle znajduję komputer pokładowy do motocykla za 12 zł - ma funkcję zegarka i termometru! Tak jak w Radkowym bmw - tylko taniej:-)
Profesjonalny komputer pokładowy!
Uradowani, ciepło ubrani zbieramy się do drogi. Niestety Michał oznajmij, że jego Trampek stuka... diagnoza postawiona: nie wiemy co mu jest. Tomasik biegiem do Juli po szczelinomierz ( tak naprawdę był to pretekst, żeby kupić sobie komputer pokładowy - tak mi pozazdrościł) ech...bo nie można normalnie wyjechać na wycieczkę! Przynajmniej nam się to nigdy nie udało! Telefon do Olgi:
Musimy zrobić remont motocykla, zadzwoń do taty i powiedz, że będziemy u niego za pół godziny!

Jedziemy do Zaborza (koło Chybia). W trakcie tych 30 km mój genialny komputer pokładowy oczywiście popsuł się. Damm it, a przez chwilę poczułam, że przechytrzyłam BMW! 
Radość nasłuchiwania:)


Tata Olgi przywitał nas radośnie. Panowie zaczęli od nasłuchiwania silnika używając drewnianego badyla... dziwna sprawa, ale wysłuchali, że to rozrząd (zastanawiające, bo motocykl dopiero co odebrany od mechanika). Michałowi tak się spodobało to całe drewniane nasłuchiwanie, że nigdzie już nie chciał jechać.Trzeba zdjąć zbiornik i zobaczyć co się dzieje... okazało się, że to odkręcona cewka. Dokręcili, wyregulowali zawory i pełen sukces!!

Florek Majster! znowu uratował motocykl (ewidentnie tęskni za naprawianiem)
Niestety uciekły nam ponad 3 godziny... ruszamy dalej... chcemy dojechać przynajmniej do Wiednia. Przekraczając granicę z Czechami całkowicie się rozpogodziło i zrobiło cieplutko (oczywiście dlatego, że zainwestowaliśmy w nowe stroje). W Wiedniu byliśmy ok 22:00, na camping ochoty nie mieliśmy, Dziuś znalazł super hostel ( 120zl za noc - sporo ale warto). Byliśmy skonani... to był na prawdę bardzo długi dzień... Gorący prysznic był jak zbawienie, lutowanie mojego intercoma, a potem próba sparowania ich na 3 kaski... chłopaki w samych gaciach i kaskach, ja piżama i kask. Musiało to wyglądać komicznie, ale parowanie zakończone sukcesem! (dlatego zrobiliśmy zdjęcia:). 
Parowanie intercomów.
Planowanie trasy. Zmęczenie nie pozwala zdjąć kasku.

Nawet nie wiem, w której chwili usnęliśmy.

15.07.2013 niedziela

Budzik 5.30... błagam jeszcze trochę... powolnie zaczęliśmy wstawać i pakować rzeczy, zjedliśmy śniadanie i ruszamy w świat. 
Kolekcja naklejek sukcesywnie się powiększa.

Dzisiaj musimy dojechać do okolic Shibenica w Chorwacji. Trasa około 800 km. Właściwe nudyyy, piękne autostrady, zapinasz ostatni bieg i jedziesz. Postanowiliśmy w Słowenii jednak autostrady ominąć, bo jak tak dalej pójdzie to któreś z nas uśnie. Słowenia urokliwa, zadbana, z pięknymi widokami! Miło było chociaż na chwilę złamać monotonię:-) 

W Chorwacji autostrada, nudy...do momentu gdy na jednej stacji nie zrobiłam parkingowej gleby:-)  (oczywiście z własnej głupoty - zaczepiony kask na kierownicy przy skręcie ją zablokował). W konsekwencji: skrzywiona kierownica, kierunkowskaz, pęknięta szyba i wygięta dźwignia zmiany biegów. Radek szybko wszystko naprostował, ja użyłam naklejek od pass to ride (dzięki Adu) jako zestaw naprawczy do szyby (teraz mój jednorożec wygląda drapieżnie!). Jedziemy dalej:-) 
Mały remont. Mina Radka nie wymaga komentarza...
Dojechaliśmy do gór - słońce, tunel, deszcz, tunel, słońce, tunel itd. Nareszcie zjechaliśmy z tej cholernej autostrady i zaczęły się jakieś winkielki i widoki!!! Jest morze, jest idealny camping, namioty rozbiliśmy 20 metrów od morza:-) zostajemy tu na dłużej:-) panowie pojechali kupić piwo, by oficjalnie rozpocząć wakacje, ja biegiem do wody!! Wrócili bardzo szczęśliwi trzymając pod pachą 5l puszkę piwa (podobno tylko takie piwo było z lodówki)! Na kolację zgodnie z tradycją zjedliśmy zupki z chińczyka. Jutro będzie plażing!!!! Jestem niewyobrażalnie szczęśliwa:-)

Jest zachód słońca, piwo i mój dzielny żółw podróżnik.

Wory pod oczami, ale dzielnie piszę bloga...
15.07.2013 - poniedziałek

Profesjonalny system przewożenia piwa...
Michał obudził się o 6 rano i poszedł pobiegać - sam był zaskoczony, że nie może dłużej spać. O 8 znalazłam go śpiącego na ławce, tak się biedaczysko zmęczyło tym rannym wstawaniem. Zapomniał tylko, że słońce opala i miał ipoda na brzuchu. 

Na śniadanko królewskie danie- jajecznica na boczku z pomidorami i kawa z kawiarki - panowie spisali się na medal... przynajmniej wiemy kto będzie gotował do końca wyjazdu.


Wystarczy dać facetowi turystyczną kuchenkę i nagle zaczyna ochoczo gotować. 
Małżeńskie obowiązki.
Dzisiaj odpoczywamy na plaży - lazurowa woda i wbijające się w ciało kamyki na plaży - raj na ziemi :-) ja od razu po śniadaniu na plażę a panowie robią serwis motocyklowy - najpierw odblaskową wyklejankę kufrów, smarowanie łańcucha i ustawianie świateł - boring!! Radek oczywiście opala się w cieniu, Michał twardo leży na słońcu (wszystko by wkurzyć Ryżycką lepszą opalenizną). Ja standardowo raz w wodzie raz na plaży. Moje różowe jaskrawe kółko (idealnie dobrane pod kolor kostiumu kąpielowego, ręcznika i paznokci) wzbudza nieskrywaną zazdrość u pozostałych dzieciaków, ale nie dla psa kiełbasa - kółko jest moje! Namówienie chłopaków, żeby weszli do wody graniczy z cudem! Na szczęście dwa razy się skusili - mimo, że woda jest mokra, słona i bleh...  nawet pożyczyłam Michałowi kółko...


Instrukcja do BMW = suchary! "Geometria silnika jest zbyt skomplikowana by podać dokładny stan paliwa"
Nie będę się opalał, nie będę wchodził do wody, ja chcę już na szutry!
My nadal nie wiemy jakim cudem opalił się w ten sposób...

Jest lansik!
Na lunch Michasik zaserwował kanapki z konserwą- makrele, łososie i śledzie - teraz się przyznaję, że był to bardzo dobry pomysł - nigdy takich specjałów nie zabieraliśmy a jednak warto. Ok 15 panowie przebierali z nogi na nogę, już ich nosi, już za długo są na tej plaży, już trzeba coś pokombinować. Popatrzyli przed siebie, potem na siebie, przed siebie i potem znowu na siebie... dziwny uśmieszek pojawił się na ich twarzach :-) No to patrzę przed siebie -  przed nami góry, przez góry prowadzi dróżka...mały off... nawet się nie obejrzałam a oni już siedzą na motocyklach ! Normalnie ADHD!

Wrócili po dwóch godzinach - polatali po szutrach, podobno były momenty gdzie prawie pionowa ściana kazała im zawracać, albo asfalt się nagle kończył w ścianie skalnej, generalnie 80 km szczęścia :-)


Pod wieczór pojechaliśmy zwiedzić park narodowy Krka, obejmujący tereny ciągnące się wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Jest to miejsce szczególnie urokliwe przecięte 7 wodospadami. Na miejsce dotarliśmy po 17 (wtedy otwarty jest szlaban i można zjechać pięknymi serpentynami do miejsca, z którego zaczyna się zwiedzanie. Od 9 do 17 można tam dotrzeć specjalnym autobusem albo łodzią - wszystko w cenie biletu (95 kun od osoby)). Radek z Michałem serpentyny pokonali dwa razy - bo zapomnieliśmy kupić bilety:) standard...

Motocyklistom bardzo polecamy zjazd tą drogą (otwarta tylko po 17).  
Park wodny jest bardzo profesjonalnie przygotowany - przez rozlewiska prowadzą drewniane ścieżki (podobnie jak w Plitwicach), trasa ma 1,9 km. Po drodze największą atrakcją jest możliwość pływania w jeziorku prosto przy największym wodospadzie - Skradinski Buk.


Wodospad Skradinski Buk i kąpielisko - o tej porze pusto.
 Radek aż przyspieszył tempo, i hop do wody z go pro, my z Michasiem prosto za nim i płyniemy :-) kręcimy filmy i robimy zdjęcia. Zabawa trwa w najlepsze, aż tu nagle słyszymy głośne ała (albo coś w tyn stylu). Dno jeziora wyłożone jest ogromnymi skałami, jedna ewidentnie wkurzyła Radka i zakopał jej z całej siły, tak mocno, że pewnie umarła z głodu w locie :-) palec na szczęście nie jest złamany tylko mocno stłuczony...słuchamy o nim cały czas....
Na przyszłość polecamy przyjechać tam już z samego rana i spędzić tam cały dzień. Przyjazd tam o 17 ma jednak jedną poważną zaletę - zwiedzających jest bardzo, bardzo mało. W drodze powrotnej zakupy w Lidlu i kolacja w ślicznym Shibenicu.

Dziwna rzecz się wydarzyła tego dnia. Około południa usłyszałam z ust Radka bardzo niepokojące pytanie:
 - A może zostaniemy tu jeden dzień więcej, poopalasz się jeszcze?

No jak mogłam się nie zgodzić? Niestety obawiam się, że zostanie to wykorzystane przeciwko mnie i to w takim momencie gdy będzie już za późno na protestowanie.... no cóż zobaczymy :-)

16.07.2013 wtorek

Dzisiaj powtórka z rozrywki, jajecznica,serwis motocykli, opalanie, piwkowanie - totalny luz. Żeby nie było za leniwie sami zrobiliśmy też obiad - obrzydliwy - makaron z parówkami i sosem ajvar...never again! Dzisiaj słowo wakacje nabrało znaczenia :-) na plaży tylko ja się czułam swobodnie, Radek i Michał tak jakoś sceptycznie podchodzili do naszych sąsiadek (wg. nich wielorybków) opalających się topless :-) Wieczorem pakowanie i bimber za zdrowie Gabrysi ( Pati & Cezary serdecznie gratulujemy).

Radek pompuje to ja przynajmniej spuszczam powietrze... równowaga musi być zachowana!
Żal wyjeżdżać...
Nasze radosne trio  - polecam porównać https://picasaweb.google.com/113360376284659707866/2011_09_13MiesiacMiodowy#5662286333806588770 
17.07.2013 środa

Wstajemy o 5 rano, zwijamy obozowisko i pędzimy do Dubrownika. Pierwsze 150 km autostradą, potem wzdłuż wybrzeża co by tu oko nacieszyć ładnymi widokami :-) Niestety z tego powodu podróż trwała o wiele dłużej - okazja na bezpieczne wyprzedzanie nie zdarza się za często. Zatrzymaliśmy się oczywiście na tym samym campingu co zawsze - Matkowica w Srebreno ( o 30% taniej niż na poprzednim). I pralka jest!!


Radek z Michałem zaprotestowali by pójść na plażę, bo jest gorąco ! W zamian pojadą do sklepu i zrobią obiad ! No to poszłam sama:-) wróciłam po dwóch godzinach - panowie smacznie śpią, obiadu nie widzę. Narobiłam rabanu, łaskawie się podnieśli i pojechali do sklepu - dzisiaj gotuję ja! Będzie Spaghetti Carbonara :-) Najpierw jednak trzeba było wyszkolić chłopaków z produktów, które mają kupić... każdy zapamiętał po pięć (10 dla jednego to już o 5 za dużo!), jajka, makaron, śmietana, boczek czosnek itd..... wyliczanka zapamiętana. Wrócili z pełną siatą zakupów to też zabieram się za gotowanie. Boczek usmażony, makaron ugotowany i dochodzimy do newralgicznego punktu - sos śmietanowo-jajeczny należy wlać do gorącego makaronu ( ci co gotują zrozumieją)... no właśnie... sos śmietanowo jajeczny. Okazało się, że według Michała śmietana po chorwacku to sviezy sir... i był bardzo zaskoczony, że w opakowaniu był jednak świeży ser. Pobiegł (dosłownie) po śmietanę i w ostatnim momencie udało się przygotować obiad! Tym razem było pysznie!

Po obiedzie wbijamy się w stylowe wdzianka, słomkowe kapelusze i ruszamy na spacer po starówce - jest pięknie jak zawsze, tylko ludzi jakby więcej...

Pierwsza wizyta Michała - musiał spróbować (trzeba stanąć na wystającej cegle i całym ciałem przylegać do ściany)

A trzeba było wziąć jedną gałkę...
Kapelusze są w modzie:)
To raczej średnie ułatwienie dla niepełnosprawnych albo matek z wózkami... 

Pewnie tutaj kończy się wakacyjne odpoczywanie. Jutro ruszamy do Durmitoru w Czarnogórze, potem Albania, Kosovo, Macedonia, Grecja, Turcja., Bułgaria, Serbia...i kto wie co jeszcze:-)

 17.07.2013 - środa

Wracając z Dubrownika postanowiliśmy zrobić jeszcze zdjęcie starówki nocą. Zatrzymaliśmy się w jednej z bocznych zatoczek. Piękny widok, ławeczki i jazz -  wychylamy się za barierkę a tam kapela gra muzykę na żywo. Zatoczka należy do parku Orsula, w którym w każdą środę odbywają się koncerty jazzowe. Ale co tam koncert, główną atrakcję stanowił darmowy hot spot - także wszyscy za komórki, tablety i dzieje się - panowie ściągają aplikację, ja kończę relacje. Spędziliśmy tam z pół godziny... cholera, jak człowiek jest uzależniony od takich udogodnień. Po powrocie na camping chłopcy (“chłopcy to są w agencjach towarzyskich, my jesteśmy młode wilki“), tak więc młode wilki kosztowali rakiję, kupioną przy drodze (pani mówiła, że 52% i po zapachu, chyba należy się z nią zgodzić). Noc całkiem chłodna, więc spało się cudownie.
Starówka Dubrownika.

18.07.2013 - czwartek

Budzik znowu zaatakował o 5 rano, dzisiaj wstawanie było bardzo ciężkie, bo namioty nadal były w cieniu. Standardowo jajecznica na śniadanie, pakowanie i ruszamy. 

Ostatni widok na Chorwackie morze. 
Przed nami trasa ok. 250 km do Żablijaka w Czarnogórze. Z Dubrownika polecamy malowniczą trasę przez Bośnię ( Trebinje - Niksić- Pluzine, koniecznie skręćcie w tym mieście na Durmitor - 40 km wcześniej w Jesnovo Polje jest też znak, ale droga nie jest tak malownicza i kręta). 

Trasa przez Bośnię prowadzi w dolinie rzeki Trebisnijcy. Rzeka ma piękny turkusowy kolor i idealnie odbija w sobie góry, jest tu tak spokojnie i cicho. Rzekę przekraczamy co jakiś czas kolejnym malowniczym mostkiem - na prawdę warto wybrać tę drogę. 







Radek jak oszalały co chwila robi zdjęcia w trakcie jazdy, zatrzymujemy się co jakiś czas na poboczu... ciepło.... na jednym z przystanków ( szuterek na poboczach) Trampek Michała nie wytrzymał i rzucił się na mój motocykl - jest w końcu tak piękny, że trudno mu się oprzeć. Cała akcja odbywała się w slow motion ( jak Ryżycka na ostatniej imprezie:-) Michał nie zauważył kamyczka i motocykl lekko mu się przechylił, walczył jakieś 40 sekund, żeby go nie położyć. Niestety ruchy miał ograniczone bo stałam tam ja ( było pod górkę i nie dałam rady wycofać). Michał musiał się poddać i bęc, moje Suzi i ja też bęc. Śmiechu było co niemiara. Radek zamiast pomóc ratować Michała przed upadkiem siedział sobie na bmw i śmiał się. Jak już leżeliśmy zrobił nam zdjęcie i dopiero potem wziął się za podnoszenie. Taki to pomocny chłopak. Szkód większych nie było, Michał stracił jedynie lewe lusterko.  
Nie będziemy podnosić, niech się benzyna leje...

Nigdy więcej tego nie rób! Zrozumiano!?!
Przynajmniej widok był wart tej całej przewrotki!
Nareszcie wywrócił się ktoś inny niż ja!!!
Granicę z Czarnogórą przekraczamy bez najmniejszych problemów - nawet dowodu osobistego nie musieliśmy okazywać. Całą trasę był problem z kamerką go pro, którą panowie ładowali cały wieczór, żeby nakręcić trasę przez Durmitor. Rozebrali ją, wyjęli baterię, kartę pamięci, walczą by zaczęła działać. Zadzwonili nawet do właściciela o poradę. Okazało się, że zwyczajnie nie potrafią jej naładować (instrukcja nie jest zbyt skomplikowana - trzeba wpiąć kabel od ładowarki w odpowiednią dziurkę i już- ale chyba to ich przerosło, albo rakija przyćmiła im co nieco). Na stacji benzynowej odpoczynek - czekamy aż kamera się naładuje, Michał klei lusterko. Kupienie super glue nie było proste, bo pan nie wiedział co to glue, nawet zabawa w kalambury nie przyniosła oczekiwanego skutku. Ale chłopak tak się zaangażował, że znalazł kolegę, który mówi po angielsku i zakup się w końcu udał. 
Turkus, to nie przesada!

Waleczne bestie!
Nie trzeba chyba mówić czyja to puszka Coli?

I znowu Trampka trzeba naprawić.
Na stacji spotkaliśmy dużą grupę motocyklistów ze Słowacji, namówiliśmy ich na trasę przez Durmitor - zawrócili po 5 km.... hmmmm dziwna sprawa.. asfalt przecież był. 

Park Narodowy Durmitor położony jest w północno zachodniej części Czarnogóry, pomiędzy doliną Tary a doliną rzeki Piva ( trasa, którą jechaliśmy prowadzi wzdłuż niej). 

A za tym kanionem jest już Durmitor.
W miejscowości Pluzine zaczyna się kręta droga, prowadząca w góry na wysokość 1700 m. n. p. m, droga, na której trzeba być bardzo skoncentrowanym - po pierwsze skalne tunele z zakrętami 180 stopni, w których nic nie widać, po drugie wąska droga gdzie z jednej strony jest skalna ściana a z drugiej przepaść, po trzecie zniewalające widoki, które całkowicie rozpraszają uwagę. Wjechaliśmy na płaskowyż, przez który prowadzi 40 km wąska ścieżynka (jest asfalt, samochodem spokojnie się przejedzie). Widoki zachwyciły tak samo jak dwa lata temu. Świat hobbittów, ze wszystkich stron otoczony przez wysokie góry (ponad 2500 m. n. p. m, polodowcowa rzeźba alpejska - bardzo ostre szczyty, grzbiety i granie - praktycznie niedostępne dla turystów, którzy amatorsko chodzą po górach). Mimo pięknego słońca, bardzo zmarzliśmy (temperatura ok 20 stopni). Kamera oczywiście nie naładowała się na tyle by starczyła na całą trasę, właściwie przestała działać jak tylko wjechaliśmy na górę.









Owce, wszędzie owce - te akurat wylegują się na śniegu!
Dzielny Soldat!
1900 m. n. p. m. 

Dojechaliśmy do Żablijaka, miasteczka położonego na wysokości 1450 m n.p.m., bardzo nastawionego na turystykę, takie ichnie Zakopane. 3 km od centrum znajduje się camping przy Ivan Do (o tej samej nazwie, 1600 m n.p.m.), gdzie nocleg kosztuje 3 euro od osoby, a bezcenny widok rozpościera się na najwyższe szczyty Durmitoru. 



Rozbiliśmy namioty i pojechaliśmy do sklepu na zakupy. Dzisiaj jemy ryż z gulaszem wieprzowym z puszki ( wynalazek znaleziony w sklepie za 2 euro), całkiem zjadliwe:-) oczywiście po obiedzie panowie poszli spać na 3 godziny... ja również się położyłam, ale poopalać się:-). 



Gotowane puszki - apetycznie nie wyglądają... ale jak jest się głodnym to jakoś ujdzie!
Po drzemce zmusiłam ich do spaceru nad Jezioro Czarne, najgłębsze jezioro w okolicy (49 m), wokół, którego prowadzi 3 km trasa. Jakoś ten spacer przeżyli! 


Rozciąganie plecków... to podstawa związku!
Na campingu spotkaliśmy przesympatyczną parę z Łodzi - Agnieszkę i Kamila, z którymi spędziliśmy resztę dnia. Kamil miał imieniny więc była okazja by znowu napić się Rakiji. Panowie chwiejnym krokiem dotarli do namiotów... chyba zostaniemy tu jeszcze jeden dzień.

19.07.2013 - piątek

Budziki wyłączone, noc chłodna, poranek chłodny, spało się świetnie. Moich kompanów lekko suszy, ale pojechali do sklepu po zakupy. Na śniadanie zaprosiliśmy Kamila i Agnieszkę - jajecznica na boczku (powoli mi się nudzi). Michał zaplanował mi dzień:
Myślę Kasiu, że powinnaś dzisiaj dzień spędzić na opalaniu, jeszcze nie jesteś wystarczająco brązowa!
To od razu wydało się podejrzane i nie musiałam zbyt długo czekać, aż moje podejrzenia się potwierdzą. Radek z Michałem zaczęli niebezpiecznie kręcić się przy motocyklach. No jasne! Jadą jeszcze raz zrobić tę samą trasę, bo teraz mogą nakręcić filmik. Kamerka nareszcie się naładowała! 




  


No cóż, to ja zostałam i w końcu mam czas w spokoju napisać relację:-) Niestety moje opalanie nie doszło do skutku, ponieważ zaczęło mocno padać. Szybka rundka z chowaniem rzeczy, zamykaniem namiotów i przybijaniem tropików. Owinięta w śpiwór schowałam się pod altanką, obłożona mapami i przewodnikami planowałam trasy na kolejne dni:-) Trzeba tak to wykombinować, żeby chociaż jeszcze chwilkę poleżeć nad morzem...


19.07.2013 - piątek
Młode wilki wróciły po 4h - no nie najlepszy czas jak na 100 przejechanych kilometrów...okazało się, że oprócz przejechania jeszcze raz tą samą trasą, w drodze powrotnej wybrali inną drogę - oczywiście w części szutrowo kamienista (na serpentynach prowadzących do Durmitoru należy odbić w prawo na miejscowość Boricje) - równie piękne widoki:-) chłopaki polecają również odbijanie w szutrowe drogi, kamienne mostki, owieczki, inny świat.

Ich deszcz ominął, u mnie lało prawie cały czas, gdy tylko się przejaśniło poszliśmy na spacer nad jezioro. Jedną z głównych atrakcji stanowi Adventure Park -  stalowe liny porozwieszane pomiędzy drzewami a nawet w poprzek jeziora. Koszt zabawy 7 euro - niestety tego dnia była rezerwacja i nie mogliśmy sobie pojeździć. Zarezerwowaliśmy miejsce na rano. Na obiad pojechaliśmy do Żablijaka na tradycyjne Gurmańskie Pljeskavice (ogromy hamburger z baraniny, albo psa, w opiekanej bułce z warzywami, koszt ok 2- 3 euro). Po powrocie niestety pogoda zaczęła się znowu psuć, ściana deszczu, chowamy się w namiotach i czytamy książki:-) w tle słyszymy serbskie przyśpiewki, chyba sakralne, Radek nawet ich nagrał, bo zawodzili koszmarnie. Na szczęście o 22 grzecznie przestali:-)

Po przejażdżce lokalne piwo!
Jezioro Czarne. Durmitor.

Radosne HOP.
Robi się znowu deszczowo...

20.07.2013 - sobota
Deszcz padał całą noc, około 5 rano zaczęło się przejaśniać. Na śniadanie jajecznica z boczkiem - Kamilowi i Agnieszce się spodobało. Po śniadaniu ruszamy na Adventure Park, niestety nikt z obsługi nie raczył wstać...odczekaliśmy 15 minut. Zawiedzeni wróciliśmy na camping. 
Nikt nie przyszedł? Poradzimy sobie sami...
Albo grzecznie poczekamy...
To po tej linie mieliśmy zjechać.
Jezioro Czarne. 
Nagle słyszymy rzężenie samochodu należącego do pary Holendrów. Radek, Kamil i Michał rzucili się z pomocą, jeden ekspert lepszy od drugiego. Ja pakuję obozowisko i subtelnie podpytuję czy to nie jest kwestia paliwa. Ekspertyz było wiele, ładowanie akumulatora, włączony immobilizmem, zalane cewki, padnięta pompa paliwa...na pompie stanęło, zaczęli demontować siedzenia by posłuchać czy pracuje.... tak pracuje, ale jakby nie dostawała paliwa...hmmm... samochód stał przechylony i paliwo nie dopływało do pompy... wszyscy się uśmiali. A właściciel campingu zaczął mówić do Radka Maestro:-) 
Radek rok mieszkał w Holandii i nigdy nie spotkał takiej ładnej jak tutaj...
Spakowani i ubrani szykujemy się do drogi, którą skrzętnie zaplanowałam. Z Żablijaka należy kierować się na Majkovac - malownicza, kręta trasa przecinająca kanion rzeki Tary. Na wysokości miejscowości Durdevica Tara znajduje się przepiękny wysoki most przecinający kanion Tary, warto na chwilę się zatrzymać i porobić zdjęcia, daleko w dole turkusowa rzeka, po której mkną pontony z turystami. Rafting kosztuje około 45 euro z wyżywieniem (na moście ceny można negocjować, w Żablijaku już nie). Równolegle do mostu rozpięto stalową linię, podążyliśmy za nią wzrokiem...taaaaaak....można po niej zjechać:-) a tu jest 100 razy bardziej adventure niż nad jeziorem! Jedziemy... zabawa tylko 10 euro:-) założyłam na głowę kask z kamerką i jaaaaaadeeeeeeeee.... potem Michaś, który na początku minę miał nietęgą... na końcu Radosław...próbował się wymigać, ale nie miał wyjścia, ja już zapłaciłam:-) pojechał i nawet mu się podobało, ale podobno nie patrzył w dół. 

10 Euro - warto!

Idzie dzielny Radosław! 

Z Majkovac przez Bijelo Polje, Andrejevice ( tutaj można spokojnie zjeść tani obiad) kierowaliśmy się w stronę granicy z Albanią. W Plav warto odbić na Vojno Selo - trasa wzdłuż jeziora, przez małe wioseczki, można poobserwować trochę folkloru. Im bliżej Albanii tym bardziej albańsko... trochę śmieci, brudu.. ech.. a okolica przepiękna. Granicę przekraczaliśmy w Gusinje u podnóży Prokletija. Po jakiś 20 metrach ujrzałam kamienistą drogę....wysyczałam tylko do intercomu:
Wiedziałeś...wiedziałeś...
Okazało się jednak, że Radek też był zaskoczony, ale szczęśliwy. Kamienie były wielkości mojej głowy...ale jakoś poszło...trasa przerodziła się w piękny asfalt... odetchnęłam. Nie jestem dzisiaj dysponowana...na takie przygody. Radość trwała 3 km do miejscowości Vermosh ( najdalej wysunięte miasteczko Albanii) .... droga nagle się ucięła i przerodziła w szuterlandię, a raczej kamieniołom.... zaciskam zęby i jadę. Jedynka, dwójka, jedynka, dwójka....kamienie, głazy, serpentyny...wszystko w wysokich górach - Albańskich Alpach. Widoki zniewalające...to taka Gruzja, tylko bliżej:-) jest ciężko...w szutry wjechaliśmy dopiero po 18... walczymy z zachodzącym słońcem...trasa po kamieniach z kilometra na kilometr stawała się lepsza, ale nadal pozostawała w kategorii bardzo ciężkich, szczególnie przez luźne kamyczki, które majtały motocyklem na lewo i prawo... po 3 godzinach udało nam się wydostać do upragnionego asfaltu, ale temperaturę z górskich 20 stopni podskoczyła do 31...powietrze praktycznie stoi w miejscu...duszno.  

Dzieciaki kochają motocyklistów! a motocyklistki na tęczowych motocyklach to już w ogóle!

Kamieniołom!
Jest szczęście!

R: Kasiu błagam jedź szybciej....
K: Nawet nie zaczynaj!






I znowu przyjaciele na trasie.

Jak ktoś lubi zakręty z kamieniami....
Byliśmy już wykończeni a do campingu w Ulcinje zostało jeszcze 87 kilometrów. Nadszedł zmrok, droga nowiutka i płaska...w oddali widać podświetloną twierdzę Rozafa - Szkoder...coraz bliżej do celu. Jedzie się ciężko, szczególnie, że ja nic nie widzę... ale nie to było najgorsze... szaleni Albańczycy w swoich środkach transportu to istny Armagedon...na tych szutrach było o wiele bezpieczniej. Staraliśmy się ustalić jakie panują tu zasady. Najwidoczniej pierwszeństwo mają ci z prawej, lewej, z naprzeciwka, piesi, rowerzyści, ci co jadą za tobą, o i ci z podporządkowanej... generalnie ma je ten kto chce, wyprzedzanie na zakrętach, na trzeciego i czwartego poprzedzone radosnym trąbieniem, albo mrugnięciem długimi, przejazd przez rondo w kierunku jaki ci aktualnie pasuje, trzeba się też przywitać z każdym pojazdem z naprzeciwka oślepiając go długimi światłami. W Szkodrze nocą...ehhh....ważne, że nic się nie stało. Granicę z Montenegro przekroczyliśmy przez przejście dla pieszych, bez okazywania dokumentów - dziewczyna na motocyklu to dużo przywilejów:-) tutaj przepisy drogowe znowu stają się bardziej europejskie... ale ciemno jest tak samo. Ostatnie 19 kilometrów... oczywiście górskie serpentyny, tunele skalne i wąsko... a my poważnie zmęczeni...jeszcze kilometr do campingu... oczywiście szuter i piach - bo czemu nie? Dojechaliśmy bez większych przygód, 5 euro od osoby, zostajemy bez żadnych wątpliwości. Do Vielkieja plaży (14 kilometrowe piaszczyste wybrzeże) mamy 20 metrów, słychać szum fal...usnęliśmy błyskawicznie.

21.07.2013 - niedziela

Za wybranie trasy Sh20 w nagrodę otrzymałam dzień na plaży:-) 35 stopni, rozkładane leżaki, parasol (2 euro), zimna cola i książka Lee Child ( dzięki mamo). O 14 panowie przywieźli pizzę - teraz jestem na wakacjach:-) Powiedzieli,  żebyśmy pod żadnym pozorem nie jedli tutejszych ryb... byłam zaskoczona, ale gdy pokazali mi zdjęcia.... w rzece same śmieci i ryba jedna na drugiej... i te dziwne budki dla rybaków...





Panowie co jakiś czas niecierpliwie pytają, która godzina...Michał nawet poszedł spać do namiotu, żeby czas szybciej zleciał. Wieczorem będą spełniać swoje marzenia - jazda motocyklem po plaży. Czas jednak upływał spokojnie, słońce nadal mocno świeciło i ludzie wcale nie mieli ochoty wracać do domu. Ok 19 zrobiło się pusto, motocykle w ruch i piach...zabawa trwała może z 15 minut, aż jeden starzy pan nie postanowił się rzucić z pięściami na “zakute łby“... obyło się bez większych rękoczynów, ale dla świętego spokoju zabawę trzeba było zakończyć ( muszę tylko zaznaczyć, że pytaliśmy się miejscowych czy można jeździć i mówili, że bez najmniejszego problemu). Wieczorne pakowanie i spać... jutro znowu szutry...



I ta mewa...



 22.07.2013 - poniedziałek
Noc niespokojna, wietrzna, w oddali błyski i grzmoty. Deszcz nas ominął. Zaspaliśmy, jest 6.20... powinniśmy właśnie wyjeżdżać. Szybko się pakujemy, musimy zdążyć przed największym upałem. Ja czuję się bardzo źle, jestem osłabiona i zła - właściwie powinnam to powiedzieć i zostać na campingu jeszcze jeden dzień. Jednak na motocykl wsiadłam, wyglebiłam na piachu po 100 metrach, to był ewidentny znak, żeby jednak zostać. Wsiadłam na motocykl i jedziemy dalej. Znowu wracamy do Albanii. Szkoder nocą to pomyłka, Szkoder w dzień to już przesada. Nigdy nie byłam w Indiach, ale tak właśnie je sobie wyobrażam. Do całości obrazka brakuje tylko słonia...cała reszta już jest. Udało się, wszyscy cali. Kierujemy się na miasto Koplik, tam wypłacamy ichnie pieniądze (ciężko gdziekolwiek zapłacić kartą, ale radośnie przyjmują euro). Następnie zaczynamy drogę do Teth. 57 kilometrów. Do miasteczka Boge jest śliczny asfalt, fajna trasa nawet dla ścigaczy. Niestety kolejne 27 to już gorsza sprawa, trasa podobna do sh20, czasami o wiele lepsza, czasami o wiele gorsza. Na mój fizyczny stan, to był najgorszy z możliwych scenariuszy. Wyglebiłam na początku, zwykły paciak z braku sił. 
Normalnie tutaj jest rzeka. Ale z powodu temperatur trochę się jej wyschło.

Zakręty 180 stopni  - hell yeah! 
Trzeba czekać..
...ale warto!
Trasa na początku jest łagodna, niestety ekipy budowlane, które zaczynają przygotowania do asfaltowania bardzo rozkopały trasę, sprawiają, że jest o wiele trudniejsza. Utrudnieniem są same maszyny drogowe, które zajmują całą szerokość drogi - czasami trzeba czekać nawet 15 minut, aż zrobią dla ciebie miejsce. Budowlańcy natomiast są bardzo przyjaźnie nastawieni, zresztą jak wszyscy których mijamy, nie spotkałam osoby, która by nam nie pomachała. Michał pojechał pierwszy, a ja spokojnie z moim prywatnym pilotem rajdowym pnę się w górę. W kasku słyszę tylko - agrafka w lewo, bierz z zewnętrznej, piasek, luźne kamyki, lewiej, trzymaj się prawej,  czysto, zatrzymaj się, jedzie samochód. Niestety znowu paciak na agrafce, jest mi słabo, mam mroczki przed oczami, robimy przerwę. Woda i coś słodkiego. Nabieram sił i jedziemy dalej. Z czasem czuję się lepiej i idzie mi lepiej, czasem jednak paciakuję. Nawet Raduś raz w wyglebił spiesząc mi n ratunek. GS cały, tylko w kufrze kamyk zrobił piękne wgniecenie, wygląda jak po pocisku z pistoletu i tej wersji się trzymajmy. W połowie drogi docieramy do przełęczy Buni i Thores - bramy gór północno albańskich, rozpościera się tam widok na najwyższe ośnieżone szczyty - w moim przekonaniu do tego miejsca warto dojechać, zjeść obiad w drewnianej restauracji i później zawrócić . Jednak my pojechaliśmy do centrum Thet. 
I znowu!


Przełęcz Buni i Thores - brama gór Północno Albańskich
Przepaść po prawej, kamienie po lewej.. i bądź tu zrelaksowany
Odpoczynek...
I paciak...
Jak dojechaliśmy zdałam sobie sprawę czemu tak słabłam, otóż w newralgicznych momentach wstrzymywałam oddech, a ponieważ było ich sporo to rzadko oddychałam… będę o tym pamiętać:-) Tam przywitał nas My Friend Francesco, 12 latek,  który świetnie mówi po angielsku i świetnie nagabuje klientów ( jego rodzina ma camping, hotelik i restaurację). Porwał nas jego urok i zatrzymaliśmy się tu na obiad - ok. 5 euro od głowy. Warto było odpocząć:-) Na miejscu poznaliśmy przesympatyczną parę starszych francuzów na super tenerze i szosowych kołach! Postanowiliśmy, że dzisiaj jednak wracamy. 
Teth. Ogródek Francesko
My i nasz My Friend!
R: Kasiu, uważaj, trzeba przejechać przez strumień..
K: Ok przejechałam, ale tak mnie wystraszyłeś, że się wyłożyłam prosto za nim:)


Ochrona przed zjechaniem w przepaść...






Lusterko mi się popsuło...again...
W tym miejscu Pan Koparka zasypał całą drogę kamieniami... jak nas zobaczył to westchnął i wydrążył nam wąską ścieżkę.
W przewodniku jest wyraźnie napisane, że trasa którą przyjechaliśmy jest trudniejsza, a ta druga (130 km) jest o wiele lepsza. Francesco w porę wyprowadził nas z błędu. Ta dłuższa trasa jest o wiele gorsza od tej, którą przyjechaliśmy. Wracamy zatem tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy. W drodze powrotnej bez większych ekscesów, a na koniec miła niespodzianka. Panowie robotnicy przywitali mnie brawami (tylko mnie!) Byli bardzo szczęśliwi, że przeżyłam:-) Ja też się cieszę!

Jedziemy do Komanu, przed nami ok 140 km... i znowu trzeba przejechać prze ten Szkoder..bleh... warto zaznaczyć, że bez GPS byłoby bardzo trudno trafić. Drogi są bardzo słabo oznaczone, znaki występują sporadycznie. Nawet mając dokładną mapę ciężko byłoby znaleźć właściwą drogę. Trasa do Komana nie jest najlepsza, ostatnie 19 km (znowu) droga postanowiła się diametralnie popsuć, i tu znowu piach i popsuty asfalt. Abstrahując od jakości drogi trasa jest bardzo widokowa, jedziemy wzdłuż rzeki i sztucznych jezior, mają pomarańczowy kolor od zachodzącego słońca. 


Dojeżdżamy do campingu ( chyba jedyny), położony nad samą rzeką, pięknie oświetlony, wokół drzewa oliwkowe, kiwi i winogrona. Na miejscu jest też tani hotelik i restauracja. Spotykamy dwóch motocyklistów z Anglii i Holandii - bardzo ciekawi ludzie, zjeździli już pół świata. Zamówiliśmy kolację i piwkujemy z nowymi kolegami. Przyjeżdżają francuzi z Thet...dołączają się do biesiady. Jedzenie było fenomenalne i tanie! Wymieniliśmy się swoimi spostrzeżeniami i planami podróży... właściciel campingu zarezerwował nam miejsce na promie na rano. Idziemy spać w bardzo radosnej atmosferze:-)



23.07.2013 - wtorek


Dzień rozpoczynamy pysznym śniadaniem (omlet z lejącym żółtkiem, kozi ser i marmolada z fig). Rano spełniło się moje marzenie, dostałam małą kaczkę!!! Ja kocham kaczuszki!!! A ta tak słodko się do mnie przytulała, nawet jak wypuściłam ją na wolność to wróciła na moje ręce… Radek nie pozwolił mi jej zabrać:( nigdy mu tego nie zapomnę... Za całe wyżywienie i camping zapłaciliśmy 60 zł od osoby.

Jedziemy na prom z francuzami za samochodem właściciela, który jakoś nie miał wszystkich części...mijamy elektrownię wodną, wjeżdżamy w skalny tunel i jesteśmy. Przed nami stoi mała łódeczka z bambusowym dachem...każą zejść z motocykli, oni sami wjadą...nasz francuz lekko zbladł...było prześmiesznie, ale motocykle się zmieściły. Za przejazd 25 euro od głowy. Na prom dopakowali tyle osób ile się zmieściło i ruszamy. Odpalają muzyczkę i suniemy przez 40 km po jeziorze Koman. Nad nami piękne wysokie góry - nazywają je albańskimi fiordami... jest przecudnie. 
Port w Komanie
Jeden z "promów"

Radek sam postanowił wjechać - trzeba było odgiąć barierki, bo był lekko za szeroki...

Jak to działa?

I kto steruje promem ?!
Profesjonalne mocowanie.



Zaprzyjaźniliśmy się z sternikami i ich małą tłumaczką Marianną (12 lat - super mówi po angielsku). 3,5 godziny chill outu:-) panel sterowania naszego promu był zaskakująco dziwny...ważne, że dopłynęliśmy. Motocykle jakoś na prom wjechały... ale jak one teraz wyjadą? Nasi nowi przyjaciele nie mieli z tym problemu...



Profesjonalny strój motocyklowy!
 W Fierze obiad i jedziemy do Kosova. Trasa w Albanii oczywiście żenująca… na granicy okazuje się, że musimy wykupić ubezpieczenie, bo zielona karta jest tu nieważna. 15 euro od osoby - oni też mają euro...?!?. Tablica informacyjna na wjeździe lekko nas zdziwiła - na terenie zabudowanym 50 km/h, poza 80km, i to koniec, autostrad ani dróg szybkiego ruchu nie ma...Trasa bardzo dobra, bardzo malownicza. Wjeżdżamy do  Dakovicy, potrzebujemy pieniędzy i picia. Jest tu o wiele czyściej niż w Albanii, ale tak samo gwarno. W sklepie kupujemy również naklejki na motocykle – zarówno z Kosowa jak i Albanii. Właściciel sklepu jest trochę podejrzany, co chwila ktoś do niego podjeżdża i daje mu kasę...czy to jest diler? Nie wiem, ale bardzo miły:-)


Żar leje się z nieba, jedziemy na Prizren - miasteczko bardzo ładne, przez starówkę tylko przejechaliśmy żałuję, że się nie zatrzymaliśmy. Kosowo przypomina mi Szwajcarię albo Słowenię... Paliwo o wiele tańsze, ale nie polecamy go tankować - Motocykle zostawiają za sobą czarne chmurki dymu...panowie podniecają się tym faktem pół dnia. Przekraczamy granicę z Macedonią, Radek dostał ochrzan, że nie ma naklejki Kosowa na swoim kufrze...na szczęście miał ją w kieszeni. Macedonia przywitała nas upragnioną autostradą. Dziwnie się nią podróżowało, bo co 15 km trzeba było za nią zapłacić jakieś grosze ( w sumie 130 denarów - jakieś 14 zł). Nie mieliśmy gotówki i nasze płacenie kartą doprowadzało wszystkich do szału. Nadszedł zmrok, została nam 100 km do Ohrydu... autostrada się skończyła, znowu górskie serpentyny...zimno 15 stopni. Spokojnie dojechaliśmy na camping...teraz spać.
Ostatnio mamy problem ze znalezieniem wi fi...dlatego taka długa przerwa. Jutro jedziemy do Grecji na opalanie:-)
24.07.2013 - środa
Rano, a w sumie już nie tak rano bo musiałam się wyspać pojechaliśmy zwiedzić Ochryd. Malownicze miasto leżące u stóp gór Galiciycza tuż nad jeziorem ochrydzkim zrobiło na nas pozytywne wrażenie i bardzo polecamy jego zwiedzanie - wszystko jest tu zadbane, czyste i pełne kwiatów. Pierwszym punktem zwiedzania była knajpa, gdzie zjedliśmy śniadanie, a ja w spokoju mogłam dokończyć relację. Problematyczne było jednak znalezienie wi-fi... po śniadaniu poszliśmy spacerkiem zobaczyć twierdzę Samuela, starożytny teatr i cerkiew św. Jana Teologa, skąd rozpościera się cudny widok na panoramę miasta, jezioro i góry. Przyjemnie było pochodzić po tych wąskich urokliwych uliczkach...mniej miłe było dokuczające słońce, które odbierało siły...warto na zwiedzanie zabrać ze sobą kostium kąpielowy- miasto ma bardzo ładną plażę. 
Cerkiew św. Jana Teologa




Widok na jezioro Ochrydzkie.
Zanim ubraliśmy się w stroje motocyklowe, zmoczyliśmy koszulki i głowy w jeziorze. Mieliśmy przed sobą ok 350 km do campingu w Grecji, trasa była bardzo męcząca, musieliśmy się często zatrzymywać, i polewać wodą, bardzo upodobaliśmy sobie zraszacze do trawy na stacjach benzynowych. Ludzie się na nas dziwnie patrzyli, ale przynajmniej było przez chwilę chłodniej. Granicę z Grecją przekroczyliśmy bez najmniejszych problemów, potem autostrada praktycznie do samego celu ( płatna, ok. 6 euro od motocykla). Camping był wymarzoną nagrodą, pełen luksus ( każdy oczywiście ma swoje kryteria, ale dla mnie cień nad namiotem, czyste oświetlone łazienki, sklepik, restauracja, piaszczysta plaża i basen to szczyt marzeń - za jedyne 9 euro od głowy). Namiot rozbiliśmy przy rodzinie z polski, która przyjęła nas z uśmiechem:-) wieczorem kolacja w restauracji (6euro za danie z mięsem!), wschodzący jaskrawo czerwony księżyc i gwiazdy - bardzo romantyczny wieczór dla naszej trójki:-) nadal było ponad 30 stopni, więc po kolacji po prostu wrzuciliśmy się do basenu...cudownie. Potem prawdziwy ciepły prysznic i można w końcu spać...

25.07.2013 - czwartek
To prawdopodobnie ostatni dzień lenia, ale przyczyna była poważna: Radek oświadczył,  że nie ma już czystych gaci i dalej nie jedzie!!...tak więc dzień zaczął się pracowicie - robimy pranie ( właściwie to ja robię), trochę się tego nazbierało i proszek szybko się skończył...Michasik nie da mi żyć...mógł zabrać 1,5 kg... no trudno, jakoś wytrzymam to wypominanie do końca życia. Potem już tylko leżaczek i książka, niestety opalenizna schodzi z nas płatami...nie da się już uratować, ale i tak jest przyjemnie:-) Nawet Radek, który oczywiście w basenie też nie chce pływać, dał się kilka razy namówić na wejście do wody (pod groźbą utopienia książki). 

Kamerka nadal działa!




Jest luksus!!!
Jest ponad 37 stopni...wysycham z wody praktycznie jak tylko z niej wyjdę...jak my jutro wsiądziemy na motocykle? Na obiad Michał sam zrobił sałatę z warzywami i mozarellą, było pysznie! Ok 19 chcieliśmy pojechać zwiedzić Saloniki....ale temperatura nadal była za wysoka 34 stopnie ( do przejechania ok 60 km)... mroczki przed oczami na samą myśl o założeniu butów...musieliśmy sobie odpuścić. Wieczór spędziliśmy na plaży oglądając gwiazdy i poławiaczy czegoś tam:-) pakowanie. ciężko nam zasnąć po całym dniu odpoczywania...

26.07.2013 - piątek
Mieliśmy wstać o wiele wcześniej, niestety dopiero o 6.30 (czasu lokalnego) udało się wyjechać. Dzisiaj musimy smerfnąć jakieś 500 km, by przybliżyć się do Istambułu. Na początku nie było aż tak gorąco, polar zdjęłam dopiero przy 32 stopniach ( nawet nie wiecie jakie miny mieli chłopcy). Zatrzymujemy się bardzo często, robimy się coraz słabsi... wyobraźcie sobie, że ubrani w kompletny strój narciarski ( buty, rękawiczki, kask i kombinezon) wchodzicie do sauny, gdzie nie ma nawet najmniejszego ruchu powietrza...o! Tak właśnie się dzisiaj podróżuje... przekraczanie granicy z Turcją było apogeum absurdu i gorąca...najpierw Radkowi ukradły Ahmedy GPS...przestraszony i zły szuka, już prawie biegnie na komisariat przeglądać monitoring...bo przecież zostawił go na motocyklu i mu zabrali... znalazłam go po 30 sekundach na bankomacie , z którego Radek korzystał wcześniej...ale dla dobra naszego małżeństwa wersja jest taka, że pewnie to ten Ahmed terrorysta go tam odłożył jak nie umiał się nim posłużyć...ehh:-)

A potem ...w jednej budce pan sprawdzał zieloną kartę...potem kolejka w słońcu...druga budka - paszport, zielona karta, dowód rejestracyjny...kolejka w słońcu...trzecia budka - kupcie wizy (15 euro od osoby na 180 dni - czas oczekiwania 20 minut - bo pan jadł obiadek), czwarta budka- stempelek na wizie, piąta budka - kontrola paszportu, zielonej karty i dowodu rejestracyjnego, potem tył zwrot - stempelek, że granicę przekraczamy dzisiaj, kolejka w słońcu, szósta budka - kontrola paszportu, dowodu rejestracyjnego i zielonej karty i już po 2 godzinach przekroczyliśmy granicę! Polewanie wodą przestało przynosić ulgę...ujechaliśmy może 30 km, musimy się zatrzymać - centrum handlowe = klimatyzacja. Zjedliśmy śmieciowe ale bezpieczne jedzenie - Burger king i ochłonęliśmy troszeczkę. Zostało jeszcze 100 km i szukamy miejsca do spania ( w Istambule mamy kolegę, który będzie nas oprowadzał. Doradził nam by nie wjeżdżać do miasta w piątek po południu, bo do niego do domu dojedziemy o 3 nad ranem - wszyscy imprezują). Jest 31 stopni - uznaliśmy to za wyraźne ochłodzenie... szukanie campingu było nieprzyjemne...w Turcji śmierdzi i jest brudno, nie mówiąc już o morzu...przynajmniej wzdłuż wybrzeża od strony Grecji... zapyziały camping przy drodze szybkiego ruchu (60 zł od głowy) - szukamy dalej...przez 20 km to samo. Znaleźliśmy mały hotelik (to komplement dla tego miejsca) za 100 zł za naszą trójkę...zostajemy....pierwsza reakcja - wszyscy na łóżka...oczy robią się ciężkie... po jakimś czasie ogarnęliśmy się...jest wi-fi i jest relacja:-)
Nasz hotel.


27.07.2013 - sobota
W Istambule u kolegi Görkama mamy być ok. 10. Wyjechaliśmy ok 7.30 - do przejechania zaledwie 150 km ( w tym 50 w samym Istambule). Jedziemy spokojnie, dojeżdżamy do autostrady…podobno trzeba kupić coś w rodzaju winiety. Punkt sprzedaży jest po przeciwnej stronie, przechodzimy przez 6 pasów i skaczemy przez barierki...w środku kolejka...nikt nie mówi po angielsku...jedyna informacja jaką otrzymaliśmy brzmiała : hgs motor finish...tak więc interpretacje są dwie, albo skończyły się winiety, albo na motocykle nie trzeba ich kupować. Przyjęliśmy wersję drugą bo i tak nikt nam nie był w stanie pomóc. Jazda po Turcji jest dość specyficzna, szczególnie w mieście - trzeba wpaść w ten rytm zajeżdżania sobie drogi, wyprzedzania i nie włączania kierunkowskazów - najważniejsze to nie zwalniać i nie zatrzymywać się - tak więc płynęliśmy z tłumem. 
Görkem mieszka po azjatyckiej stronie, trzeba przejechać przez Bosfor. Gdzieś wyczytałam, że za przejazd mostem trzeba zapłacić, ale chyba przegapiliśmy ten moment...żadnego szlabanu, budki, automatów...nic nie widzieliśmy. TRUDNO… na miejscu byliśmy o dziwo punktualnie! Motocykle zostawiliśmy w podziemnym garażu i chwilę odpoczęliśmy w mieszkaniu, prawdziwa domowa łazienka to jest coś!
Po Istambule postanowiliśmy przemieszczać się komunikacją miejską. Najpierw taksówka...ciekawe przeżycie...warto! Na śniadanie turecka herbata i bürek z serem i szpinakiem. Po jakimś czasie dołączyła do nas dziewczyna Görkama - Melisa ( prześliczna Turczynka). I w piątkę zaczęliśmy odkrywać miasto. Najpierw prom na europejską stronę ( 3 liry od osoby - ok. 5 zł), świetny widok na miasto i cieśninę, w trakcie mijamy małą wysepkę z wieżą Leandra, na której kręcono Jamesa Bonda. Przeprawa na drugi brzeg trwa ok 20 minut.


Tutaj prom wygląda jak prom!
Tureckie śniadanie.

Spacerkiem powędrowaliśmy w stronę Hagia Sofia i Błękitnego Meczetu. W kolejce do muzeum spotkaliśmy Bartosza Bartoszko, którego ostatnim razem widzieliśmy na Erasmusie...w Warszawie przecież się nie da:-) Wstęp kosztuje 25 lirów od osoby.  Wnętrze Hagi Sofi robi ogromne wrażenie, co ciekawe zbudowana była jako kościół chrześcijański a następnie przerobiona na meczet. Teraz jako muzeum zawiera w sobie symbole obu religii na raz. 
Haga Sofia
W środku tłumy turystów.
W środku trwają prace konserwacyjne, więc chodzimy pomiędzy rusztowaniami.




Następnie udaliśmy się na przeciwko do błękitnego meczetu, który jest “normalnym“, największym w mieście meczetem. Przed wejściem trzeba było zdjąć buty, zakryć kolana, ramiona i głowę ( dostaliśmy specjalne szmatki). W środku pieśń modlitewna, dużo ludzi i skarpetkowy odór.... jak można się modlić w takiej atmosferze?:-) 

Błękitny meczet.





Upał doskwiera, powietrze stoi w miejscu...idziemy na obiad do najlepszej knajpy z tradycyjnym kebabem. Oprócz pysznego jedzenia i tureckiej muzyki mogliśmy w końcu się ochłodzić. 

Następnie raj na ziemi! Idziemy na bazary! Najpierw Grand Baazar - bomba kolorów, wszystko się do mnie błyszczy, mieni, woła... uśmiech mam od ucha do ucha...tak jest pięknie... oczywiście Radek jak to w sklepie, czeka aż ten koszmar się wreszcie skończy...szklanego żyrandola też nie pozwolił mi kupić:( Potem Bazar Egipski pełen aromatycznych przypraw, herbat i tytoniu... stamtąd też nie mogłam wyjść...i żeby było jasne -  z pustymi rękami nie wyszłam:-) Dalej już tylko świat podróbek... tylko tu kupisz Ray Bany w opakowaniu Guci za magiczne 10 lirów... oczy miałam rozbiegane.. za dużo szczęścia na raz:-) 
Grand bazar.


Spacerujemy po krętych uliczkach i kierujemy się w stronę promu. Nasz przyjaciel niestety jest przeziębiony...wracamy do mieszkania odpocząć, bo wieczorem wychodzimy na kolację z jego przyjacielem i jego gośćmi z Włoch. Odpocząć w znaczeniu dosłownym, Görkem rozłożył nam łóżka...1h drzemki obowiązkowa! Radek z Michałem nie protestowali...w końcu drzemkują prawie codziennie - tzw. “psychicznie odsypiamy pracę“. Po drzemce nasz Turek poczuł się jeszcze gorzej i mimo naszych próśb by został w domu, zabrał nas na kolację do Recep usta. Jest Ramadan...Turcy głodni i źli, ale o 20.30 rozpoczyna się ramadan fest i mogą w końcu jeść i pić. Stoły zastawione są mnóstwem przekąsek, suszonych owoców, serów, sałat, jest nawet półmisek śniadaniowy... wszystko by mogli nadrobić stracone godziny niejedzenia. Nagle słyszymy pieśń modlitewną - wszyscy rzucili się na jedzenie, zaczynając od suszonej figi albo daktyla...a potem już nie byłam w stanie nadążyć co się działo. Niesamowite kulinarne wrażenia, problem tylko taki, że nie mam pojęci co jedliśmy, to wszystko działo się tak szybko. Kojarzę tylko początek - zupa z soczewicy i koniec - ciepła chałwa, baklawa i najlepsze lody waniliowe na świecie ( nawet Włosi to przyznali!). 

Nie wiem co jem, ale i tak mi się podoba!
Turecki jogurt - Ajran i "chyba" pasta z czerwonej papryki. 


Deser - chałwa, baklawa, lody.
To podobno tradycyjny deser w trakcie Ramadanu - nie pytajcie co to. Dobre było!
Z pełnymi brzuchami, wróciliśmy zwariowaną taksówką do domu... Görkam jednak zdecydował się pojechać do szpitala...my spać.

28.07.2013
Görkam wrócił po 4 nad ranem, niestety nie polepszyło mu się i zadzwonił po mamę ( która mieszka 800 km od Istambułu!!!). Przyleciała... tak szczerze mówiąc to do teraz nie mogę w to uwierzyć... on ma tylko grypę...ale mama to mama! Musieliśmy zwiedzać sami, ale zaczęliśmy dopiero po 12. Wsiedliśmy w metro i na prom. 
Żetony na metro.



Zwiedzamy harem w pałacu Dolmabahce - przepych... rozmach... 20 lirów z przewodnikiem. Moim zdaniem warto, szczególnie dla ogrodu, który otacza pałac. 
Na prawdę nie wiem czy on tam miał klimatyzację (drzwi za nim są otwarte)
 Brama pałacu Dolmabahce.
Ogród pałacu Dolmabahce.



Niestety moi chłopcy dzisiaj jacyś nie w humorze, zmęczeni chyba i głodni... ze zwariowanym taksówkarzem pojechaliśmy (oczywiście zapłaciliśmy jak turyści) do dzielnicy Isterkoy na obiad i aby podziwiać widok na most nad cieśniną Bosfor (ten za który nie zapłaciliśmy)... znowu kramiki, znowu mogę pobuszować:-) 

Trochę się zeszło, spacerkiem wracamy na prom... Niestety placu Taskim i wieży Galata nie mogliśmy zwiedzić ze względu na ostatnie protesty i utarczki z policją, podobno nadal nie jest tam bezpiecznie - szczególnie w niedzielę, gdy “rebeliańci“ mają czas protestować.
Dzwonimy do Görkama, który ma do nas dołączyć...niestety znowu jest w szpitalu u lekarza (z mamą). Nie mamy jak dostać się do mieszkania...poszliśmy na kawę, musimy poczekać...o! sklep z ciuchami był niedaleko i akurat wyprzedaże!!! Ubrania są tu baaaaardzo tanie...to sobie trochę kupiłam:-) a co! Dzwoni Görkem, czuje się lepiej, ale lekarze zatrzymują go na noc - on serio ma tylko gorączkę. Mama zostaje z nim... Melisa otworzyła nam mieszkanie. Zostało pakowanie i organizacja kolacji. Poszliśmy do pobliskiego kebaba:-) Jutro musimy być w Sofii...600 km przed nami… a trzeba jeszcze wyjechać z Istambułu, ogarnąć opłaty za autostrady i most ( podobno jak tego nie opłacimy to na granicy mogą czekać mandaty...). 
Podsumowując Turcję - to kraj do którego na pewno wrócimy i który powinien stać się celem kolejnych wakacji, niestety paliwo kosztuje tu prawie 9 zł i podróżowanie jest bardzo kosztowne. Zdaję sobie sprawę, że Istambuł to państwo w państwie i z pewnością jest inny od pozostałej części kraju...ale mimo wszystko zachęca do dalszego zwiedzania tego kolorowego kraju...może kiedyś:-)



29.07.2013 - poniedziałek
A masz ty nędzna kreaturo!!
Zimnaaaa...
W środku nocy obudziły nas wyjące psy i meczety, z których rozbrzmiewała ta dziwna modlitwa... niesamowite i przerażające zarazem. Görkem został z mamą w szpitalu. Musieliśmy sami sobie poradzić z wydostaniem motocykli z garażu. Z mężczyzną posiadającym klucz (właściciel pobliskiego warsztatu) byliśmy umówieni na 8.00 i pewnie wszystko poszłoby sprawnie gdyby przyszedł...niestety po godzinie czekania nic się nie zmieniło...robi się naprawdę gorąco. Radek poszedł pogadać z pracownikami warsztatu, zaczęli szukać kluczy... kluczem okazała się być zwykła korbka...nic szczególnego...czyli mogliśmy wyjechać bez niczyjej pomocy o 5 rano... w garażu na domiar złego zastawił nas samochód... ale jakoś sobie panowie poradzili... jest 10.00 gorąco... ruszamy...po 2 km zatrzymaliśmy się na stacji by zapłacić za autostrady i przejazd przez most. Oczywiście nikt nie mówił po angielsku, ale Radek zadzwonił do naszego turka i on wszystko im pojaśniał,  potem dostaliśmy formularz do wypełnienia....po turecku... cyrk na kołkach ale się udało. Nagrodą za to całe zamieszenie był pistolet na wodę pod ciśnieniem...wzięliśmy mini prysznic i cali mokrzy zaczęliśmy przeprawę przez Istambuł. Straszyli nas bardzo, że będzie ciężko, ale o dziwo poszło bardzo sprawnie (może dlatego, że było już całkiem późno i poranne korki się skończyły). Dzisiaj musimy dojechać do Sofii - ok 600 km. Było gorąco, na granicy 43 stopnie, pogranicznik się zlitował i pozwolił szybciej przejechać. Właściwie przez całą trasę nic się nie działo, oprócz tego, że Radek z Michałem doprowadzali mnie do szału...do tego stopnia, że chciałam kupić sobie mapę i sama wrócić do domu ( niestety nie mieli nic na stacji)...oj byłam zła a oni się tylko śmiali co sprawiało, że jeszcze bardziej chciałam się od nich odłączyć. Patrząc z perspektywy czasu to nawet nie wiem o co poszło... jazda przez Bułgarię była chyba najbardziej męcząca - blisko 40 stopni przez cały czas... polewamy się wodą, ale ona wysycha momentalnie... umęczeni dojechaliśmy do znajomych w Sofii - Bibi i Toniego oraz ich dwuletniego synka Aleksa. Poznaliśmy ich na Erasmusie w Holandii i spotkaliśmy się pierwszy raz po 4 latach. W Aleksie zakochaliśmy się od razu, on w nas dopiero jak wyjęliśmy prezent- samochodzik z wkrętarką! ( kupiony w Turcji). Zjedliśmy pyszną tradycyjną bułgarską kolację i wykończeni poszliśmy spać...

 30.07.2013 - wtorek
Aleks nieśmiało obudził nas o 7 rano... mnie urodzinowym buziakiem. Śniadanie - bürek z serem, herbata z ziół zbieranych w górach, soki domowej roboty, mleko od krowy sąsiada, same naturalne produkty - jak człowiek może się diametralnie zmienić:-) Pojechaliśmy na spacer po Sofii, miasto nie zrobiło na nas jakiegoś szczególnego wrażenia....Bułgarki na chłopakach a owszem... warto jednak odwiedzić Katedrę Aleksandra Newskiego - o wiele piękniejsza niż Haga Sofia... mroczna, ciemna, magiczna. Potem chwila szaleństwa na placu zabaw i obiad. Wracamy powolnie do domu...trzeba ruszać dalej. 
Tutaj też protestują przeciwko rządom premiera...
Mój nowy przyjaciel nie puszczał mojej dłoni...
Katedra Aleksandra Newskiego
Pozazdrościł małemu czapki!


Na wieczór chcemy być w Belgradzie. Na granicy z Serbią spotkaliśmy motocyklistę z Finlandii (ale Bułgar) na Buellu - Dimi. Radek obejrzał jego motocykl i OCZYWIŚCIE zobaczył co trzeba naprawić - odpadający wydech! I tak nasz nowy kolega dołączył do naszej ekipy - nic dziwnego skoro Radek może robić za mechanika:-) zatrzymaliśmy się na obiad, panowie zaatakowali jakieś ogrodzenie i odcięli z niego kawałek drutu, którym przymocowali wydech, od Michasia dostałam bukiet przydrożnych chwastów - które zaczęły ze mną podróżować. Potem autostradą do Belgradu ( płatne ok 7 euro od motocykla). Hostel Manga, w którym się zatrzymaliśmy szczerze polecam (18 euro od osoby, same centrum) tylko pani recepcjonistka bezczelnie podrywała mojego męża - zamiast six mówiła wymownie sex... no cóż... Poszliśmy na spacer po starówce nocą - Belgrad okazał się być jednym z najładniejszych miast w jakim byłam, szkoda tylko, że nie zabraliśmy ze sobą aparatuL! Potem urodzinowa kolacja i piwo... niestety okoliczności przyrody - urody sprawiły, że to panowie mieli święto - barmanka bez stanika i przepiękne Serbki... Jutro na pewno będą bolały ich karki, bo głowa im chodzi raz w jedną raz w drugą... nawet krzesła ustawili sobie z widokiem na chodnik....ech...Dimi radośnie do nich dołączył...takie oto miałam urodziny!
  
31.07.2013 - środa
Wracamy do polski...dokładnie w okolice Bielska, do taty Olgi. Przed nami 770 km... nuuudy straszne, na szczęście było poniżej 30 stopni. Przy 28 stopniach Radek zmusił mnie do zdjęcia polaru...wcale nie było za ciepło! Na Słowacji zjedliśmy przepyszny obiad - koniec fast foodów! Potem już tylko 200 km do celu...granica...w Polsce jest przepięknie - czasami trzeba przejechać trochę świata by to sobie uświadomić, na pierwszej stacji kupię ogromną naklejkę PL i przykleję ją na przednią szybkę, bo kocham ten nasz zakręcony kraj:-) 
A w Zaborzu czekał na nas grill i Olga specjalnie dla nas przyjechała z Warszawy...wieczór spędziliśmy przemiło!

01.08.2013 - czwartek
Siedzimy w salonie BMW i czekamy, aż zrobią przegląd po 10 tysiącach... przed nami ostatnie 400 km i będziemy w domu:-) trzeba w końcu odpocząć po urlopie i przygotować się na wesele Szymusia!!

Dziękuję, że byliście z nami cały czas...blog ma ponad 4 tysiące wyświetleń:-) poraziło mnie wasze zainteresowanie:-) BUZIAKI:*


The end.


4 komentarze:

  1. Suuuuper!
    zazdraszczam, Janek Dzbanek:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bombowa relacja pozdrawiam Ulfr

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajna podróż i sam z miłą chęcią bym się w taką wybrał. Ja zawsze przed każdym wyjazdem decyduję się jeszcze na różnego rodzaju ubezpieczenia. Bardzo podoba mi się oferta od https://kioskpolis.pl/hestia/ i jestem zdania, że jak najbardziej warto jest się ubezpieczać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Akurat ja motocyklem nie potrafię jeździć, ale jeśli już chcę gdzieś jechać z rodziną to wtedy zabieramy ze sobą przyczepę kempingową. Za każdym razem wypożyczmy ją bezpośrednio z https://autocampingi.pl/ i muszę przyznać, że takie wyjazdy jak dla mnie są zdecydowanie najlepsze.

    OdpowiedzUsuń