środa, 24 lipca 2013

Bałkany 2013 - cz IV

19.07.2013 - piątek
Młode wilki wróciły po 4h - no nie najlepszy czas jak na 100 przejechanych kilometrów...okazało się, że oprócz przejechania jeszcze raz tą samą trasą, w drodze powrotnej wybrali inną drogę - oczywiście w części szutrowo kamienista (na serpentynach prowadzących do Durmitoru należy odbić w prawo na miejscowość Boricje) - równie piękne widoki:-) chłopaki polecają również odbijanie w szutrowe drogi, kamienne mostki, owieczki, inny świat.

Ich deszcz ominął, u mnie lało prawie cały czas, gdy tylko się przejaśniło poszliśmy na spacer nad jezioro. Jedną z głównych atrakcji stanowi Adventure Park -  stalowe liny porozwieszane pomiędzy drzewami a nawet w poprzek jeziora. Koszt zabawy 7 euro - niestety tego dnia była rezerwacja i nie mogliśmy sobie pojeździć. Zarezerwowaliśmy miejsce na rano. Na obiad pojechaliśmy do Żablijaka na tradycyjne Gurmańskie Pljeskavice (ogromy hamburger z baraniny, albo psa, w opiekanej bułce z warzywami, koszt ok 2- 3 euro). Po powrocie niestety pogoda zaczęła się znowu psuć, ściana deszczu, chowamy się w namiotach i czytamy książki:-) w tle słyszymy serbskie przyśpiewki, chyba sakralne, Radek nawet ich nagrał, bo zawodzili koszmarnie. Na szczęście o 22 grzecznie przestali:-)

Po przejażdżce lokalne piwo!
Jezioro Czarne. Durmitor.
Radosne HOP.
Robi się znowu deszczowo...

20.07.2013 - sobota
Deszcz padał całą noc, około 5 rano zaczęło się przejaśniać. Na śniadanie jajecznica z boczkiem - Kamilowi i Agnieszce się spodobało. Po śniadaniu ruszamy na Adventure Park, niestety nikt z obsługi nie raczył wstać...odczekaliśmy 15 minut. Zawiedzeni wróciliśmy na camping. 
Nikt nie przyszedł? Poradzimy sobie sami...
Albo grzecznie poczekamy...
To po tej linie mieliśmy zjechać.
Jezioro Czarne. 
Nagle słyszymy rzężenie samochodu należącego do pary Holendrów. Radek, Kamil i Michał rzucili się z pomocą, jeden ekspert lepszy od drugiego. Ja pakuję obozowisko i subtelnie podpytuję czy to nie jest kwestia paliwa. Ekspertyz było wiele, ładowanie akumulatora, włączony immobilizmem, zalane cewki, padnięta pompa paliwa...na pompie stanęło, zaczęli demontować siedzenia by posłuchać czy pracuje.... tak pracuje, ale jakby nie dostawała paliwa...hmmm... samochód stał przechylony i paliwo nie dopływało do pompy... wszyscy się uśmiali. A właściciel campingu zaczął mówić do Radka Maestro:-) 
Radek rok mieszkał w Holandii i nigdy nie spotkał takiej ładnej jak tutaj...
Spakowani i ubrani szykujemy się do drogi, którą skrzętnie zaplanowałam. Z Żablijaka należy kierować się na Majkovac - malownicza, kręta trasa przecinająca kanion rzeki Tary. Na wysokości miejscowości Durdevica Tara znajduje się przepiękny wysoki most przecinający kanion Tary, warto na chwilę się zatrzymać i porobić zdjęcia, daleko w dole turkusowa rzeka, po której mkną pontony z turystami. Rafting kosztuje około 45 euro z wyżywieniem (na moście ceny można negocjować, w Żablijaku już nie). Równolegle do mostu rozpięto stalową linię, podążyliśmy za nią wzrokiem...taaaaaak....można po niej zjechać:-) a tu jest 100 razy bardziej adventure niż nad jeziorem! Jedziemy... zabawa tylko 10 euro:-) założyłam na głowę kask z kamerką i jaaaaaadeeeeeeeee.... potem Michaś, który na początku minę miał nietęgą... na końcu Radosław...próbował się wymigać, ale nie miał wyjścia, ja już zapłaciłam:-) pojechał i nawet mu się podobało, ale podobno nie patrzył w dół. 

10 Euro - warto!

Idzie dzielny Radosław! 

Z Majkovac przez Bijelo Polje, Andrejevice ( tutaj można spokojnie zjeść tani obiad) kierowaliśmy się w stronę granicy z Albanią. W Plav warto odbić na Vojno Selo - trasa wzdłuż jeziora, przez małe wioseczki, można poobserwować trochę folkloru. Im bliżej Albanii tym bardziej albańsko... trochę śmieci, brudu.. ech.. a okolica przepiękna. Granicę przekraczaliśmy w Gusinje u podnóży Prokletija. Po jakiś 20 metrach ujrzałam kamienistą drogę....wysyczałam tylko do intercomu:
- Wiedziałeś...wiedziałeś...
Okazało się jednak, że Radek też był zaskoczony, ale szczęśliwy. Kamienie były wielkości mojej głowy...ale jakoś poszło...trasa przerodziła się w piękny asfalt... odetchnęłam. Nie jestem dzisiaj dysponowana...na takie przygody. Radość trwała 3 km do miejscowości Vermosh ( najdalej wysunięte miasteczko Albanii) .... droga nagle się ucięła i przerodziła w szuterlandię, a raczej kamieniołom.... zaciskam zęby i jadę. Jedynka, dwójka, jedynka, dwójka....kamienie, głazy, serpentyny...wszystko w wysokich górach - Albańskich Alpach. Widoki zniewalające...to taka Gruzja, tylko bliżej:-) jest ciężko...w szutry wjechaliśmy dopiero po 18... walczymy z zachodzącym słońcem...trasa po kamieniach z kilometra na kilometr stawała się lepsza, ale nadal pozostawała w kategorii bardzo ciężkich, szczególnie przez luźne kamyczki, które majtały motocyklem na lewo i prawo... po 3 godzinach udało nam się wydostać do upragnionego asfaltu, ale temperaturę z górskich 20 stopni podskoczyła do 31...powietrze praktycznie stoi w miejscu...duszno.  

Dzieciaki kochają motocyklistów! a motocyklistki na tęczowych motocyklach to już w ogóle!

Kamieniołom!
Jest szczęście!

R: Kasiu błagam jedź szybciej....
K: Nawet nie zaczynaj!






I znowu przyjaciele na trasie.

Jak ktoś lubi zakręty z kamieniami....
Byliśmy już wykończeni a do campingu w Ulcinje zostało jeszcze 87 kilometrów. Nadszedł zmrok, droga nowiutka i płaska...w oddali widać podświetloną twierdzę Rozafa - Szkoder...coraz bliżej do celu. Jedzie się ciężko, szczególnie, że ja nic nie widzę... ale nie to było najgorsze... szaleni Albańczycy w swoich środkach transportu to istny Armagedon...na tych szutrach było o wiele bezpieczniej. Staraliśmy się ustalić jakie panują tu zasady. Najwidoczniej pierwszeństwo mają ci z prawej, lewej, z naprzeciwka, piesi, rowerzyści, ci co jadą za tobą, o i ci z podporządkowanej... generalnie ma je ten kto chce, wyprzedzanie na zakrętach, na trzeciego i czwartego poprzedzone radosnym trąbieniem, albo mrugnięciem długimi, przejazd przez rondo w kierunku jaki ci aktualnie pasuje, trzeba się też przywitać z każdym pojazdem z naprzeciwka oślepiając go długimi światłami. W Szkodrze nocą...ehhh....ważne, że nic się nie stało. Granicę z Montenegro przekroczyliśmy przez przejście dla pieszych, bez okazywania dokumentów - dziewczyna na motocyklu to dużo przywilejów:-) tutaj przepisy drogowe znowu stają się bardziej europejskie... ale ciemno jest tak samo. Ostatnie 19 kilometrów... oczywiście górskie serpentyny, tunele skalne i wąsko... a my poważnie zmęczeni...jeszcze kilometr do campingu... oczywiście szuter i piach - bo czemu nie? Dojechaliśmy bez większych przygód, 5 euro od osoby, zostajemy bez żadnych wątpliwości. Do Vielkieja plaży (14 kilometrowe piaszczyste wybrzeże) mamy 20 metrów, słychać szum fal...usnęliśmy błyskawicznie.

21.07.2013 - niedziela

Za wybranie trasy Sh20 w nagrodę otrzymałam dzień na plaży:-) 35 stopni, rozkładane leżaki, parasol (2 euro), zimna cola i książka Lee Child ( dzięki mamo). O 14 panowie przywieźli pizzę - teraz jestem na wakacjach:-) Powiedzieli,  żebyśmy pod żadnym pozorem nie jedli tutejszych ryb... byłam zaskoczona, ale gdy pokazali mi zdjęcia.... w rzece same śmieci i ryba jedna na drugiej... i te dziwne budki dla rybaków...





Panowie co jakiś czas niecierpliwie pytają, która godzina...Michał nawet poszedł spać do namiotu, żeby czas szybciej zleciał. Wieczorem będą spełniać swoje marzenia - jazda motocyklem po plaży. Czas jednak upływał spokojnie, słońce nadal mocno świeciło i ludzie wcale nie mieli ochoty wracać do domu. Ok 19 zrobiło się pusto, motocykle w ruch i piach...zabawa trwała może z 15 minut, aż jeden starzy pan nie postanowił się rzucić z pięściami na “zakute łby“... obyło się bez większych rękoczynów, ale dla świętego spokoju zabawę trzeba było zakończyć ( muszę tylko zaznaczyć, że pytaliśmy się miejscowych czy można jeździć i mówili, że bez najmniejszego problemu). Wieczorne pakowanie i spać... jutro znowu szutry...



I ta mewa...



 22.07.2013 - poniedziałek
Noc niespokojna, wietrzna, w oddali błyski i grzmoty. Deszcz nas ominął. Zaspaliśmy, jest 6.20... powinniśmy właśnie wyjeżdżać. Szybko się pakujemy, musimy zdążyć przed największym upałem. Ja czuję się bardzo źle, jestem osłabiona i zła - właściwie powinnam to powiedzieć i zostać na campingu jeszcze jeden dzień. Jednak na motocykl wsiadłam, wyglebiłam na piachu po 100 metrach, to był ewidentny znak, żeby jednak zostać. Wsiadłam na motocykl i jedziemy dalej. Znowu wracamy do Albanii. Szkoder nocą to pomyłka, Szkoder w dzień to już przesada. Nigdy nie byłam w Indiach, ale tak właśnie je sobie wyobrażam. Do całości obrazka brakuje tylko słonia...cała reszta już jest. Udało się, wszyscy cali. Kierujemy się na miasto Koplik, tam wypłacamy ichnie pieniądze (ciężko gdziekolwiek zapłacić kartą, ale radośnie przyjmują euro). Następnie zaczynamy drogę do Teth. 57 kilometrów. Do miasteczka Boge jest śliczny asfalt, fajna trasa nawet dla ścigaczy. Niestety kolejne 27 to już gorsza sprawa, trasa podobna do sh20, czasami o wiele lepsza, czasami o wiele gorsza. Na mój fizyczny stan, to był najgorszy z możliwych scenariuszy. Wyglebiłam na początku, zwykły paciak z braku sił. 
Normalnie tutaj jest rzeka. Ale z powodu temperatur trochę się jej wyschło.

Zakręty 180 stopni  - hell yeah! 
Trzeba czekać..
...ale warto!
Trasa na początku jest łagodna, niestety ekipy budowlane, które zaczynają przygotowania do asfaltowania bardzo rozkopały trasę, sprawiają, że jest o wiele trudniejsza. Utrudnieniem są same maszyny drogowe, które zajmują całą szerokość drogi - czasami trzeba czekać nawet 15 minut, aż zrobią dla ciebie miejsce. Budowlańcy natomiast są bardzo przyjaźnie nastawieni, zresztą jak wszyscy których mijamy, nie spotkałam osoby, która by nam nie pomachała. Michał pojechał pierwszy, a ja spokojnie z moim prywatnym pilotem rajdowym pnę się w górę. W kasku słyszę tylko - agrafka w lewo, bierz z zewnętrznej, piasek, luźne kamyki, lewiej, trzymaj się prawej,  czysto, zatrzymaj się, jedzie samochód. Niestety znowu paciak na agrafce, jest mi słabo, mam mroczki przed oczami, robimy przerwę. Woda i coś słodkiego. Nabieram sił i jedziemy dalej. Z czasem czuję się lepiej i idzie mi lepiej, czasem jednak paciakuję. Nawet Raduś raz w wyglebił spiesząc mi n ratunek. GS cały, tylko w kufrze kamyk zrobił piękne wgniecenie, wygląda jak po pocisku z pistoletu i tej wersji się trzymajmy. W połowie drogi docieramy do przełęczy Buni i Thores - bramy gór północno albańskich, rozpościera się tam widok na najwyższe ośnieżone szczyty - w moim przekonaniu do tego miejsca warto dojechać, zjeść obiad w drewnianej restauracji i później zawrócić . Jednak my pojechaliśmy do centrum Thet. 
I znowu!


Przełęcz Buni i Thores - brama gór Północno Albańskich
Przepaść po prawej, kamienie po lewej.. i bądź tu zrelaksowany
Odpoczynek...
I paciak...
Jak dojechaliśmy zdałam sobie sprawę czemu tak słabłam, otóż w newralgicznych momentach wstrzymywałam oddech, a ponieważ było ich sporo to rzadko oddychałam… będę o tym pamiętać:-) Tam przywitał nas My Friend Francesco, 12 latek,  który świetnie mówi po angielsku i świetnie nagabuje klientów ( jego rodzina ma camping, hotelik i restaurację). Porwał nas jego urok i zatrzymaliśmy się tu na obiad - ok. 5 euro od głowy. Warto było odpocząć:-) Na miejscu poznaliśmy przesympatyczną parę starszych francuzów na super tenerze i szosowych kołach! Postanowiliśmy, że dzisiaj jednak wracamy. 
Teth. Ogródek Francesko
My i nasz My Friend!
R: Kasiu, uważaj, trzeba przejechać przez strumień..
K: Ok przejechałam, ale tak mnie wystraszyłeś, że się wyłożyłam prosto za nim:)


Ochrona przed zjechaniem w przepaść...






Lusterko mi się popsuło...again...
W tym miejscu Pan Koparka zasypał całą drogę kamieniami... jak nas zobaczył to westchnął i wydrążył nam wąską ścieżkę.
W przewodniku jest wyraźnie napisane, że trasa którą przyjechaliśmy jest trudniejsza, a ta druga (130 km) jest o wiele lepsza. Francesco w porę wyprowadził nas z błędu. Ta dłuższa trasa jest o wiele gorsza od tej, którą przyjechaliśmy. Wracamy zatem tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy. W drodze powrotnej bez większych ekscesów, a na koniec miła niespodzianka. Panowie robotnicy przywitali mnie brawami (tylko mnie!) Byli bardzo szczęśliwi, że przeżyłam:-) Ja też się cieszę!

Jedziemy do Komanu, przed nami ok 140 km... i znowu trzeba przejechać prze ten Szkoder..bleh... warto zaznaczyć, że bez GPS byłoby bardzo trudno trafić. Drogi są bardzo słabo oznaczone, znaki występują sporadycznie. Nawet mając dokładną mapę ciężko byłoby znaleźć właściwą drogę. Trasa do Komana nie jest najlepsza, ostatnie 19 km (znowu) droga postanowiła się diametralnie popsuć, i tu znowu piach i popsuty asfalt. Abstrahując od jakości drogi trasa jest bardzo widokowa, jedziemy wzdłuż rzeki i sztucznych jezior, mają pomarańczowy kolor od zachodzącego słońca. 


Dojeżdżamy do campingu ( chyba jedyny), położony nad samą rzeką, pięknie oświetlony, wokół drzewa oliwkowe, kiwi i winogrona. Na miejscu jest też tani hotelik i restauracja. Spotykamy dwóch motocyklistów z Anglii i Holandii - bardzo ciekawi ludzie, zjeździli już pół świata. Zamówiliśmy kolację i piwkujemy z nowymi kolegami. Przyjeżdżają francuzi z Thet...dołączają się do biesiady. Jedzenie było fenomenalne i tanie! Wymieniliśmy się swoimi spostrzeżeniami i planami podróży... właściciel campingu zarezerwował nam miejsce na promie na rano. Idziemy spać w bardzo radosnej atmosferze:-)



23.07.2013 - wtorek


Dzień rozpoczynamy pysznym śniadaniem (omlet z lejącym żółtkiem, kozi ser i marmolada z fig). Rano spełniło się moje marzenie, dostałam małą kaczkę!!! Ja kocham kaczuszki!!! A ta tak słodko się do mnie przytulała, nawet jak wypuściłam ją na wolność to wróciła na moje ręce… Radek nie pozwolił mi jej zabrać:( nigdy mu tego nie zapomnę... Za całe wyżywienie i camping zapłaciliśmy 60 zł od osoby.

Jedziemy na prom z francuzami za samochodem właściciela, który jakoś nie miał wszystkich części...mijamy elektrownię wodną, wjeżdżamy w skalny tunel i jesteśmy. Przed nami stoi mała łódeczka z bambusowym dachem...każą zejść z motocykli, oni sami wjadą...nasz francuz lekko zbladł...było prześmiesznie, ale motocykle się zmieściły. Za przejazd 25 euro od głowy. Na prom dopakowali tyle osób ile się zmieściło i ruszamy. Odpalają muzyczkę i suniemy przez 40 km po jeziorze Koman. Nad nami piękne wysokie góry - nazywają je albańskimi fiordami... jest przecudnie. 
Port w Komanie
Jeden z "promów"

Radek sam postanowił wjechać - trzeba było odgiąć barierki, bo był lekko za szeroki...

Jak to działa?

I kto steruje promem ?!
Profesjonalne mocowanie.



Zaprzyjaźniliśmy się z sternikami i ich małą tłumaczką Marianną (12 lat - super mówi po angielsku). 3,5 godziny chill outu:-) panel sterowania naszego promu był zaskakująco dziwny...ważne, że dopłynęliśmy. Motocykle jakoś na prom wjechały... ale jak one teraz wyjadą? Nasi nowi przyjaciele nie mieli z tym problemu...



Profesjonalny strój motocyklowy!
 W Fierze obiad i jedziemy do Kosova. Trasa w Albanii oczywiście żenująca… na granicy okazuje się, że musimy wykupić ubezpieczenie, bo zielona karta jest tu nieważna. 15 euro od osoby - oni też mają euro...?!?. Tablica informacyjna na wjeździe lekko nas zdziwiła - na terenie zabudowanym 50 km/h, poza 80km, i to koniec, autostrad ani dróg szybkiego ruchu nie ma...Trasa bardzo dobra, bardzo malownicza. Wjeżdżamy do  Dakovicy, potrzebujemy pieniędzy i picia. Jest tu o wiele czyściej niż w Albanii, ale tak samo gwarno. W sklepie kupujemy również naklejki na motocykle – zarówno z Kosowa jak i Albanii. Właściciel sklepu jest trochę podejrzany, co chwila ktoś do niego podjeżdża i daje mu kasę...czy to jest diler? Nie wiem, ale bardzo miły:-)


Żar leje się z nieba, jedziemy na Prizren - miasteczko bardzo ładne, przez starówkę tylko przejechaliśmy żałuję, że się nie zatrzymaliśmy. Kosowo przypomina mi Szwajcarię albo Słowenię... Paliwo o wiele tańsze, ale nie polecamy go tankować - Motocykle zostawiają za sobą czarne chmurki dymu...panowie podniecają się tym faktem pół dnia. Przekraczamy granicę z Macedonią, Radek dostał ochrzan, że nie ma naklejki Kosowa na swoim kufrze...na szczęście miał ją w kieszeni. Macedonia przywitała nas upragnioną autostradą. Dziwnie się nią podróżowało, bo co 15 km trzeba było za nią zapłacić jakieś grosze ( w sumie 130 denarów - jakieś 14 zł). Nie mieliśmy gotówki i nasze płacenie kartą doprowadzało wszystkich do szału. Nadszedł zmrok, została nam 100 km do Ohrydu... autostrada się skończyła, znowu górskie serpentyny...zimno 15 stopni. Spokojnie dojechaliśmy na camping...teraz spać.
Ostatnio mamy problem ze znalezieniem wi fi...dlatego taka długa przerwa. Jutro jedziemy do Grecji na opalanie:-)


3 komentarze:

  1. matko Kaska, rób akapity...

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdybym tylko miala komputer.... poprawie po powrocie. Nie jest em w stanie edytowac tekstu i jego wygladu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć Kasia, pozdrawiam z Mazur. Tu nudy, więc szukam powiewu przygody :-)
    Trzymaj się dzielnie! Magda

    OdpowiedzUsuń